Blog o życiu wewnętrznym

wtorek, 3 października 2023

Mój świat pachnący kadzidłem




Im dłużej żyję tym bardziej zagłębiam się w swój świat. Nie w znaczeniu - zamykam się na świat zewnętrzny. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się także że im dłużej żyję tym bardziej otwieram się na świat zewnętrzny. Ale tym samym zagłębiam się sam w siebie. Trudno mi to wytłumaczyć. Wydaje mi się, że jedną z składowych odmaskowywania (przestawania udawać), jest też swoiste odmaskowywanie tego co się lubi i swojej własnej przestrzeni życiowej. 






Można powiedzieć, że mam małe doświadczenie z maskowaniem. Przecież w sumie żyję w sprzyjających warunkach, więc jak mogło by być inaczej, gdy byłem młodszy, zwłaszcza że widać po mnie, że kontynuuję to samo co lubiłem dawniej, często podkreślając, że byłem taki sam gdy byłem mały? To jednocześnie prawda i błąd. Bo mały - owszem, ale przecież byłem jeszcze średni po drodze. Wymagało to więc powrotu.

Wbrew pozorom wszystkich, nawet tych którzy żyli w sprzyjających warunkach, dotyczy maskowanie, jeśli mieli styczność z światem zewnętrznym, a zwłaszcza tym od ustawiania wszystkich pod konkretny wzór, co zazwyczaj zbiega się życiowo z czasami późnej podstawówki / gimnazjum. Może nie robiłem żadnego maskowania czynnego (takiego, które włączało by mnie iluzorycznie w grupę), ale robiłem mnóstwo maskowania biernego (takiego, które pozwalało mi zastygać w jednym miejscu w czarnej bluzie i być niewidzialnym, co niekoniecznie się udawało, bo też zwracało uwagę przez bezruch, ale było najlepszym co mogłem zrobić na tamtą chwilę). Nie wiem czy ktokolwiek wymyślił taki podział maskowań ale myślę że warto go uczynić. Bo oczywiście że to czynne maskowanie to o wiele silniejszy odłam maskowania i zużywa więcej zasobów jeśli chce się podtrzymać iluzję. Ale takie maskowanie bierne by przetrwać, wcale nie jest aż tak bierne i również niesie z sobą jakąś wagę zużycia, zwłaszcza, gdy naturalnie robiło by się co innego, niż bycie niewidzialnym i bezruch, ale jest on kompromisem i strategią przetrwania.

Skupienie na byciu niewidzialnym jest wyczerpujące! Nie dlatego, że chciałbym nie wiadomo jak intensywnie istnieć i błyszczeć. Z bardzo zwykłego powodu, że jest to jednak skupienie. I że w innych okolicznościach, gdzie różnorodność ekspresji była by normą, nijak nie pasuje do mnie bycie niewidzialnym, bo mam wielką potrzebę ekspresji i nawiązywania kontaktu przez ekspresję, i kiedy tylko pojawia się ku niej furtka, to ją wykorzystuję. To pokazuje moją prawdziwą naturę i coś co przychodzi mi odruchowo. Przykładem jest chociażby internet, w którym byłem ekspresyjny właściwie równolegle do bycia antyekspresyjnym w szkole, i to jedna z rzeczy jakie mnie uratowały.

Dlatego dzisiaj chciałbym napisać o bardzo ważnym procesie jakim jest uczenie się, że można wyrażać siebie nie tylko w internecie, i że nie jest to ani wstydliwe, ani bolesne. A także o tym, jak zastraszenie w jednym środowisku (szkoła) wpływa na osobne miejsca (dom, własny pokój), chociaż by się nie chciało i chociaż jest się właśnie w trakcie tej tak zwanej najidealniejszej strategii przetrwania jaką było się w stanie wymyślić.



Zacznę od tego drugiego. Ciekawym aspektem jest dla mnie to, jak nadal mając swoją rację i sensy wyniesione z domu, jednym uchem chwytałem racje i sensy świata zewnętrznego, i jak nawet swoje środowisko domowe poniekąd im podporządkowywałem. Wtedy oczywiście nie widziałem tego, ale teraz wiem, że to emocje wynoszone z grup rówieśników, definiowały u mnie wstyd - wstyd którego zanim nie trafiłem w te grupy, u mnie nie było.

Największym wstydem był u mnie wstyd przed swoimi zainteresowaniami. Wstyd że mogę coś lubić, że mogę lubić to mocno, i że mogę komuś o tym powiedzieć - trójca wstydów, które zestawione z autystyczną potrzebą special interestów, brzmią jak samozagłada, bo przecież realizowanie siebie w special interestach jest często tą największą siłą napędową życia, jaką autysta ma w zasięgu umysłowym. Na własne życzenie dać sobie na to ban, zakaz - czuję, że nie tylko ja tak robiłem.

Ten wstyd zrodził wstyd który nazwałbym zbiorczo "nie wchodź do mojego pokoju". Przez przynajmniej kilka lat życia zabraniałem wchodzić do mojego pokoju, nie przyjmowałem w nim gości, jeśli jakiś miałem, to spotykaliśmy się w wspólnym pokoju i kuchni, a najczęściej wcale nie chciałem gości.

Miało to właściwie kilka korzeni. Jednym z nich był dość logiczny ciąg - że jeśli nie umiem mówić (a nie umiałem) to nie będę mógł wyjaśnić, dlaczego coś mam i lubię. To poważny problem, kiedy połączyć go z 

1. Świadomością, że moje zainteresowania wymagają bardzo dużego wyjaśnienia, bo nie są standardowe, a zazwyczaj każde z nich ma dużo treści, nawet jakby spytano mnie tylko o jedno.

2. Świadomością, że skoro kilka lat o sobie nie mówiłem, to zaczęcie mówić będzie wymagało jeszcze więcej wysiłku, czyniąc prostą odpowiedź na pytanie, czymś co w mojej głowie brzmiało jak autoprezentacja trwająca godziny - a takiej prezentacji za wszelką cenę bym nie chciał. [Tutaj oczywiście należy oddać głos wyolbrzymieniu lękowemu całej sytuacji. Jasne że przede wszystkim, nikt ode mnie tego nie wymagał. Ten aspekt na razie pomińmy jednak, bo jakkolwiek irracjonalny byłby lęk, ma realne podłoża i zaczątek.]

3. Tendencją do tworzenia chaosu tzn. zwykłego bałaganu - w krajobrazie, gdzie w pokoju cały czas trwa jeden wielki festiwal danego zainteresowania i rozkładania go na podłodze (typu, widać jakie mam rysunki, wycinki, projekty, wydruki), trudno było by udawać, że tego zainteresowania nie ma i mimowolnie nie potrzebować tej kilkugodzinnej prelekcji o nim. Dlatego bezpieczniej było mi mieć swoją strefę - pokój komputerowo-bałaganiarski - a z ludźmi jeśli już, gadać w innych pomieszczeniach.

Wiadomym jest że im więcej etapów mojego nabywania zainteresowań było tajnych dla innych osób, tym więcej uczucia "nie wchodź do mojego pokoju" się pojawiało, bo skoro następne zainteresowanie wynikało z poprzedniego, to jak miałem je wyjaśnić? Od początku?


Kiedy jest się jeszcze dzieckiem (bo ogólnie mówiąc 13-19 latek to nadal dziecko) taki problem przekłada się na jeszcze kilka rzeczy, skoro jest się jednak zależnym od dorosłych. Jednym z nich jest sam poziom zaangażowania w zainteresowanie, który jest wtedy reglamentowany. Innymi słowy nie mówiąc o sobie podkopuje się swoją własną możliwość rozwoju.

Po pierwsze niemożliwość rozszerzania zainteresowań, o których się nikomu nie mówi a wymagają zakupu czegoś przez internet - dość oczywiste, zakup czegoś wymagał pokazania mamie, co się właściwie kupuje. To albo kupowanie czegoś w sekrecie, jeśli ma się pieniądze i jest to dostępne w księgarni (tutaj możliwość nakręcających się, samotnych i tajnych wypraw-wagarów, bo przecież nie pójdzie się w godzinach pozaszkolnych - wagary jeszcze można wyjaśnić, bo są faktem dokonanym i można powiedzieć że się siedziało nad stawem, a powiedzieć wprost że się po coś jedzie - to o wiele gorsza emocjonalnie sprawa, bo wisi nad nią widmo "po co? a więc: czym się interesujesz?").

To mały przykład z życia, jakim chciałbym zilustrować prosto, w co wpędza raz zaczęty lęk przed wpuszczeniem kogoś do swojego pokoju (tutaj w rozszerzeniu: świata, książki, komputera) i jak można go podtrzymywać latami, jak w autodestrukcyjnej pułapce. I jak raz zasiane poczucie wstydu, sprawia, że osoba zaczyna wymyślać najbardziej wymyślne sposoby, by nadal się zamykać, niż żeby się raz otworzyć. Tak dosłownie (drzwiami) ale też zupełnie w przenośni (w kontaktach z ludźmi).

I to że pewnego razu, zacząłem się otwierać, zamiast zamykać - jest tym logicznie najlepszym co mogłem zrobić, ale to wiem dopiero z perspektywy.

Wstyd bierze się z różnych rzeczy. Np. z tego, że wszyscy rówieśnicy, jakich się widzi, interesują się czymś zupełnie innym, ubierają inaczej, niż ty w głowie, wyglądają inaczej. Dalej - wszyscy dorośli, jakich znasz, też interesują się czymś innym, niż ty, więc coś jest nie tak. Albo z tego, że przekonałeś się już, że jak tylko zaczniesz mówić, przynosi to śmiech. Wystarczy kilka takich sytuacji w szkole - i myślisz, że cię to nie dotyczy, a jednak definiuje kilka następnych lat, przez właśnie ten fakt - zasiało wstyd. Wstyd którego wcześniej nie było. Dziwne odczucie, którego nie umiesz nazwać.

Myślę że w pewnym sensie moi domownicy właściwie ucierpieli na tym, że wstyd pojawił się we mnie, niezależnie od nich, ale jego efekty musieli odczuć sami.

Jedną z ciekawszych rzeczy jest jednak to że respektowali moją prywatność w moim pokoju i komputerze albo to, że nie chcę mówić całe dnie i tygodnie. Myślę sobie jednak, o tym w jak złej sytuacji bym się znalazł, gdyby byli z rodzaju osób zaglądających we wszystko, pytających o wszystko, albo co gorsza - dołączających do krytycznego głosu ze szkoły i generujących jeszcze więcej wstydu.

Myślę, że w takiej sytuacji z trudem w ogóle było by mi myśleć o tym, jak żyć, i było by to naprawdę trudne i że jako osoba uprzywilejowana w tym względzie, nie mam pojęcia z jakim umysłowym rozpadem mierzą się osoby autystyczne, których prywatność i osobność nie jest szanowana w ŻADNEJ przestrzeni.


Ten "własny pokój" może tu brzmieć jak fanaberia, potężny nietakt - uwierzcie mi, ratuje on życie. I kwestią nie jest to, że stało się, nastolatek autystyczny się zamknął, trzeba go na siłę z tego pokoju wyjąć, przekonać, zmienić, nakazać inne zachowanie. Nie. Trzeba go szczerze i spokojnie oswoić równolegle, to w pewnym momencie wyjdzie sam, z chęci dzielenia się sobą i ekspresyjności. Czasem jednak te kilka lat nie pokazywania swoich zainteresowań ratuje życie, bo w momencie, gdy nie ma zasobów umysłowych na autoprezentacje (i właściwie na cokolwiek poza przetrwaniem w szkole) musi pobyć sam przynajmniej tam (skoro w szkole nie może). To nie jest dobre - ale to jest najlepsze, co na te warunki da się wymyślić. To że stało się coś we wcześniejszych latach, że nie chce rozmawiać, jest już silnym problemem, ale teraz nie da się nic zrobić, jak tylko go oswoić na nowo, gdy nabierze sił.

Te zdania dedykuję rodzicom nastolatków, którzy może kiedyś, przypadkowo natrafią na ten blog. Nie piszę jako specjalista, ale piszę jako głos Z WEWNĄTRZ pokoju, pisząc jako ktoś kto już WYSZEDŁ z zamknięcia siebie. To nie jest tak, że każdy siedzi w zamknięciu przez całe życie. Zazwyczaj ustanie silnych stresów i kilka lat regeneracji pozwala człowiekowi dojść do dalszego etapu myśli, dalszego niż same strategie przetrwania. Ale żeby tak się stało trzeba przestać tą osobę strofować i zacząć słuchać. Jeśli ktoś jest w ciągłym trybie przetrwania, i ciągle jest w niego "wpychany coraz głębiej", raczej szybko poza ten tryb nie wyjdzie.

Wiele osób zrównuje autyzm z byciem samemu. Tak z samej budowy słowa. Uważam jednak, że naprawdę samemu jest nie człowiek autystyczny, ale człowiek autystyczny, który się wstydzi lub jest na etapie odczuwania silnego lęku. Czyli człowiek autystyczny, który w jakimś względzie został zraniony.

To jak bardzo izolowałem się w tych latach, i jak jeszcze bardziej izolowałem się w latach silnej depresji która je ukoronowała (i która też mogła by nie być tak silna, gdybym nie zapadł się w własną spiralę wstydu) - nie wynikało z tego, że jestem autystyczny. Wynikało z tego, że jestem autystyczny, ale 

1. Nie wiem jeszcze, że jestem autystyczny, więc ominęła mnie jakakolwiek narracja polegająca na umacnianiu osób autystycznych, że nie jest z nimi nic nie tak.

2. Jestem zniszczony i wycofuję się, by móc zregenerować choć trochę sił. W walce o siebie samego, ustanawiam ostatni fort - swój pokój i komputer - i strzegę go, bo wszystko poza nim, jest dla mnie groźne i nie do wytrzymania. Im bardziej otoczenie jest groźne i nie do wytrzymania, tym silniej strzegę fortu, jako jedynego schronienia, dającego mi komfort (wyobraźmy sobie, że jest na wyspie i trudno się tam dostać). Im silniej strzegę fortu, tym więcej rzeczy z otoczenia odbieram jako atak na niego. I wreszcie im dłużej jestem w forcie, tym bardziej moja kultura wewnątrz niego rozwija się inaczej niż wszystko, co dzieje się na zewnątrz. Mijają ery. Po latach mówimy już zupełnie w inny sposób (ja w internecie, mój świat zewnętrzny poza nim). Gdyby nie było między nami muru, na bieżąco dowiadywalibyśmy się, czym jesteśmy, i nie trzeba było by potem przeżywać szoku poznając się nawzajem.


Ten fort zamknięty i ewoluujący samotnie przez wieki to jest dobre porównanie. Dlatego że najczęściej jedynym rozwiązaniem sytuacji, która doszła do takiej skrajności, jest jakieś spektakularne zburzenie umocnień i kapitulacja, nagłe zaczęcie od zera. U mnie w świecie realnym takim czymś była depresja, diagnoza i koniec szkoły, a w świecie umysłowym - blog, ask, rozmowy z ludźmi.



Wracając do punktu pierwszego - kiedy nagle dowiadujesz się, że przez te wszystkie lata nie miałeś się czego wstydzić, po prostu jesteś autystyczny - wszystko zaczyna brzmieć, jakbyś sam się wpędził w iluzję, że coś z tobą nie tak. Jakby to wszystko była iluzja - ty i inni jako osobne bieguny.

I wreszcie - kiedy zaczynasz rozumować, że osób będących w podobnej sytuacji jak ty jest więcej, i że każdy mówi swoim głosem, zaczynasz rozumieć, jak bardzo błędne było to, że nie mówiłeś o swoich problemach, a jedynie uznawałeś je jako coś, czego należy się wstydzić.


Wreszcie - zupełnie już pomijając autyzm - kiedy zaczynasz naprawdę rozumieć, jak zachowują się inne osoby mające twoje zainteresowania, zaczynasz widzieć, że nie jest jedyną drogą mieć je w sekrecie.


I to już wymaga tych kilku lat wglądu. Wglądu w siebie i wglądu w internet.

Dla osób, które spędzają życie w komputerze, internet jest miernikiem społeczeństwa. Jednak paradoksalnie czasem (a zwłaszcza w dawniejszych latach) potrzeba było kilku lat obserwacji i umiejętnego szukania, by znaleźć te jego fragmenty, które faktycznie pełnią dla nas funkcje domu. To nie jest tak, że jeśli coś lubimy, wchodzimy w internet i od razu jest dla nas wszystko okej. Nie. W internecie spotkać mogą dokładnie te same sytuacje, co w świecie realnym, bo część ludzi jest tam ta sama. I są realni.

Dlatego o tym, jak zmiany moich środowisk internetowych wpływały na mnie, musiałbym pisać w zupełnie osobnym, równoległym wpisie. Wiadomo że wszytko wpływa na siebie nawzajem i trudno pisać coś w rodzaju "diagnoza autyzmu i koniec liceum sprawiły że zacząłem się otwierać" kiedy tak naprawdę można by tak samo, a nawet śmielej powiedzieć "nowe miejsca w internecie sprawiły że zacząłem się otwierać", tyle że ta diagnoza i koniec liceum to bardziej twarde punkty na osi czasu, coś, o czym można powiedzieć jako granicy - tyle i aż tyle.

"Izolacja Kulturowa"

Kiedy w nawyku było już, że nie przeżywałem żadnego z zainteresowań wspólnie z rodziną, powstało coś, co mógłbym porównać do izolacji kulturowej, która sprawiła, że kiedy "wróciłem" z mówieniem o sobie, wszystkie moje zainteresowania były już gotowe i obrosłe w wszelkie warstwy sobie tylko znanych nawiązań do siebie nawzajem. Gdy tak jest, trzeba być gotowym na różnice, bowiem wtedy okazało się, że moja "kultura zainteresowań" bliższa jest osobom z internetu (głównie z zagranicy, co potęgowało rozpiętość), niż tym, które wraz ze mną żyły.

Oczywiście widzicie już że nie jest to izolacja w pełnym tego słowa znaczeniu, przez to, że jednak z żywymi osobami (online) miałem kontakt - ale jeśli popatrzeć z perspektywy domowników, zdecydowanie była to izolacja od tego co tu i teraz.



Czasem ludzie pytają mnie, czemu znasz różne rzeczy, których nie znam, czemu akurat je. To by była właściwie odpowiedź. Kiedyś przeczytałem "ty to znasz pełno piosenek, których nikt nie zna, ale nie znasz wcale tych, co znają wszyscy". To miało być neutralne, ale trochę było mi smutno, bo to oznaczało, że nie znamy tego samego. Dokładnie taki jest rezultat samotnego poszukiwania tego, czym się interesowałem, ale zupełnego braku kontaktu z rzeczami typu: radio puszczone w tle czy aktualne trendy, bo trudno myśleć o tym, co jest popularne w Polsce, kiedy nie rozmawia się praktycznie z nikim, kogo by to obchodziło i by o tym mówił. I tą sytuację z piosenkami można by przełożyć na wszystko, czasem ta abstrakcja goni abstrakcję, że nawet w tym kierunku, który pozornie jest mój (typu Japonia i wschodnia Azja), nadal nie znam tego, co jest mainstreamem, hitem i ważnym dokonaniem, ale znam te wybrane, wyszczególnione, konkretne rzeczy, które mają kilka wyświetleń i są moimi ulubionymi. Kiedy całą siatkę swoich zainteresowań budujesz w ten sposób (emocjonalny wybór ulubionych mikrotematów), może się okazać, że nawet gdybyś chciał kogoś zagadać o sobie, to i tak, trudno ci wymyślić o czym. I właśnie to zjawisko miałem na myśli pod tym wielko brzmiącym hasłem kulturowej izolacji. Oczywiście - nie była ona izolacją, bo media tworzą ludzie, i internet tworzą ludzie. Ale często tak można to uprościć, bo do tego się sprowadza od tej praktycznej strony - a weźże gadaj z żywym człowiekiem nagle.


Gwoli ścisłości - oczywiście że jestem w stanie lubić wielkie uniwersa i też to robię. Wiadomo, że Sailor Moon czy Władca Pierścieni nie należą do "rzeczy, o których nikt nie słyszał" tylko do pewnego rodzaju klasyki i co ciekawe lubię je właśnie dlatego, że mogę znaleźć z nich pełno mediów i rzeczy tworzonych fanowsko (tutaj też aspekt substytuowania sobie wrażenia bycia w społeczeństwie, dzięki temu że istnieją fandomy - zwłaszcza fandom Sailor Moon). Ale to był taki przykład. Zaokrąglenie. Nie chodzi o bycie kimś, kogo tak dziesięć lat temu nazywało się hipsterem i śmiano z tego że na siłe podkreśla że "znał to zanim inni to znali" (były takie memy). Myślę że jest gorzej, wtedy nie było aż tak w mojej percepcji, czy to że znam coś innego to lepiej, a już na pewno nie miałem komu o tym mówić, więc to jeszcze inna sytuacja, niż ten osławiony hipster. Hipster, z założenia szczyci się oryginalnością. A kiedy unika się ludzi przez lata, hipsterem zostaje się po prostu przez przypadek i wcale nie z chęci, tylko z własnej szczerości poszukiwania tego, co się uzna za piękne, w językach, które zaobserwowało się jako przydatne do tego poszukiwania. Rezultatem rzadko jest duma, raczej zdziwienie i zderzenie z ludźmi. Mam na przykład ulubione nazwy postaci i frazy do wyszukiwania w googlach po tajwańsku, ze świata tajwańskich kukiełkowych przedstawień, i chciałbym móc robić do kogoś small talk o jednej z nich, ale to zupełnie nie jest na miejscu.

Jedną z granic dla mnie jest moment, kiedy zacząłem kupować lalki / prosić o lalki. To jak bardzo jest to zainteresowanie graniczne, wyraża też to, na ile to zainteresowanie mocne. Tutaj nie będę się powtarzać w pełni, bo pisałem to już kilka razy, ale skrócę - nawet mnie nie uniknęło "schowaj zabawki do piwnicy, bo już wszyscy inni pochowali" i to były dla mnie bardzo niekomfortowe lata, dlatego pierwszy rok, kiedy po latach powiedziałem że na Boże Narodzenie chciałbym dostać lalkę lub inną zabawkę, był mocno przełomowy. Jednak nawet po tym musiało minąć kilka lat zanim nauczyłem się właściwie w ogóle werbalizować, o co mi chodzi z tymi lalkami, czemu je lubię, kim są, aż do momentu luźnego pokazywania wszystkich nowo wymyślonych ubrań, pomysłów i tym podobnych - krewnym, nawet tym, o których wiem że mało to rozumieją.



Zrozumienie, że osoby nie muszą wcale myśleć o tym identycznie jak ja - czy też rozumieć to w pełni - ale i tak można im to pokazać, bo to jest nawiązywanie kontaktu - to przełom jeszcze większy niż kupno lalek, ale to one to w jakimś stopniu zkrystalizowały, pokazując błędy mojego izolacyjnego myślenia i to, jak bardzo ocenianie osób z otoczenia jako niewłaściwych rozmówców, nigdy nie ma obiektywnych podstaw. Jest tylko stanem umysłu i specyfiką bycia wpędzonym w poczucie niedoskonałości, niekompetentności i niedopasowania do otoczenia, co jest zupełną iluzją umysłową.

Można żyć w takiej iluzji i nadal uważać, że tylko do osób z internetu da się odezwać, nigdy nawet nie próbując zweryfikować swojej teorii w praktyce. A można po prostu pokazywać siebie niezależnie gdzie, i bez zastanawiania jaki będzie skutek. <- Teraz wiem że to drugie jest o wiele luźniejsze i wymaga mniej maskowania, mniej wysiłku, mniej spięcia ciała.

Mam ciocię (tutaj pozdrawiam ciocię) która jest bardzo ciekawym przykładem na to, o czym piszę. Przez dużo lat miałem opory przed przyjęciem jej do znajomych na Facebooku, jak zresztą kilku osób z rodziny. Uważałem, że jeśli będzie widzieć o czym piszę, na jakie tematy, to wygada to mamie, a to złamało by bańkę mojego osobistego Facebooka. Ale w praktyce było to wyolbrzymienie, kiedy tylko przestanie się uważać "mama i ciocia wiedzą co robię w internecie" za katastrofę i najgorsze, co może się przytrafić. Zwłaszcza gdy faktycznie przecież nie robię tam ani nic nielegalnego, ani kontrowersyjnego w negatywny sposób.



Piszę o tym dlatego bo miało to pewien istotny zwrot akcji. W którymś momencie zacząłem pokazywać cioci lalki na messengerze i okazało się, że na tyle podoba jej się to hobby że zaczęła kupować własne. Najpierw podobne do moich, później bardziej sprecyzowane innego typu. Okazało się, że przez to małe zapoczątkowanie czegoś, siedziała przez pewien czas na tych samych grupach w internecie, teraz siedzi w innych i ma w nich swoją przestrzeń. Oczywiście wtedy kwestia posiadania w facebookowych znajomych rozwiązała się sama, bo miało to więcej sensu, niż mi się wydawało.

Gdybym nadal niesłusznie klasyfikował "nie chcę rozmawiać o swoich zainteresowaniach z tą osobą" nie miała by szansy nawet taka sytuacja się wydarzyć. A więc nie pokazywanie swoich zainteresowań jest szkodliwe nie tylko dla osoby, która nie pokazuje. Także dla tych którym potencjalnie mogły by być one pokazane, ale nigdy się o nich nie dowiedzą, bo kanał komunikacji nie istnieje.



Chciałem powiedzieć, i tym razem głównie dla współ-autystów, że mimo tej izolacji kulturowej, my, osoby autystyczne, nie jesteśmy nawet w części aż tak dziwni, jak się nam to wydaje z wewnątrz. Nasze zainteresowania nie są tak typowe tylko dla nas, byśmy mieli zakładać na siebie bana mówienia o nich żeby czasem nie zderzyć się z niezrozumieniem. Niezrozumienie jest zawsze - bo nikt jeszcze nikogo nie rozumiał w pełni - ale właśnie przez to, że wszyscy, autystyczni i neurotypowi jesteśmy ludźmi i każdy odbiera rzeczy sam na sam, ci którzy nas otaczają mają równe szanse zainteresować się tym samym, co my. To brzmi jak oczywistość.

Ale wiecie, czemu ją piszę. Bo sam przez lata wpadłem właśnie w taką pułapkę umysłową "skoro statystyki są takie, że oni tego nie znają, nie ma sensu dawać im tego poznać" "nie będę mówić żeby czasem tego nie musieć tłumaczyć". 

Wiem, że to też kwestia ilości energii. Trudno oczekiwać że w bardziej depresyjnych latach będę mieć energię na wielkie tłumaczenie swoich zainteresowań. Ale niestety (niestety - bo to mało wygodne na początku) czasem jedyną opcją przejścia z depresyjnych lat w te lepsze, jest zacząć się komunikować. Czasem jest to dosłownie jak taka skorupa którą trzeba przebić, bo energia, nawet przy braniu leków, nie przyjdzie zbyt bardzo, jeśli nie będzie się miało tej osobistej, subiektywnej motywacji do kolejnego dnia. A tą motywacje - w najsilniejszej postaci - daje myśl o tym że ten dzień będzie luźny i że nie trzeba się obawiać swojej rodziny. A żeby to zrobić trzeba potraktować ją jak zwyczajną część życia, nie osobną, nie tą którą się tylko omija na palcach. Oczywiście w miarę możliwości i w miarę sił a także obiektywnych czynników (nie chcę tu wyjść na kogoś, kto każe wam nawiązywać kontakt z kimś z kim faktycznie lepiej go zerwać bo jest przemocowy, chodziło mi dosłownie o sytuacje kiedy te osoby nie robią wam dosłownie nic, ale mimo tego, nie rozmawiacie z nimi przez lata samoizolacji potęgowanej autyzmem - to zupełnie inna specyfika problemu, niż gdy problemem jest faktyczna przemoc).



U mnie w relacji z mamą (mieszkam z mamą) bardzo dużo znaczy coś, co nazwałbym wiecznymi dniami Japonii. Dni Japonii to u mnie takie już trochę wyrażenie bardziej niż wydarzenie. Zaczęło się od tego że lubię "Dni Japońskie" organizowane w Łodzi, na uniwersytecie oraz w ogrodzie botanicznym, mikro konwenty mangowe czy wizyty w japońskim ogrodzie. Ale robiąc swoje własne dni Japonii w zwykły dzień, w domu, na których można np. oglądać określone filmy, robić i jeść sushi, ubierać się w kimona zupełnie bez okazji - to jest coś. I w jakimś sensie dobrym spojeniem kultury "mojej" i "mamy" są te obecne dni Japonii, bo ja lubię pewną część tej kultury (początkowo bardziej wyrosłą z anime i modowych subkultur - długo mnie to zapychało i mało robiłem rzeczy powiązanych z faktycznymi tradycjami japońskimi, ale to bardzo ewoluowało od czasów, jak miałem 12 lat) a mama lubiła tą majestatyczną część kultury z czarno białych filmów i ukiyo-e, więc na granicy tego mieści się cała masa rzeczy wspólnych i też jest to jakiś rodzaj porozumienia, którego ślepo nie widziałem, kiedy nie odzywałem się do mamy i wiedziałem tylko "a bo kiedyś to stare filmy oglądała ale nie będę pytać, ja lubię anime i popkulturę ostatnich 20 lat, której i tak nie zna". Plot twistem jest to, że z czasem to ja zainteresowałem się faktyczną dawną kulturą Japonii dużo bardziej niż mama i inaczej niż mama (inne ery), a mama zaczęła oglądać anime, więc się wyrównało.



Natomiast zdecydowanie od momentu, gdy zauważyłem że lubimy to razem i dużo bardziej naprzemiennie, niż iluzoryczny podział tych zainteresowań na dwa, zaczęły się prawdziwe dni Japonii i życie dni Japonii.

Na moim nowym instagramie w tytule początkowo umieściłem "Wieczny Dzień Japonii". Chodzi w tym o to, że przestałem się zapierać, że nie wypada robić go tylko czasem - wstawiać obrazki wyglądające jak z Japonii tylko czasem, żeby nie wyjść na zaburzonego na danym punkcie. Dopuszczać swoje najbardziej emocjonalne zainteresowanie do głosu tylko czasem, żeby nie zdominowało kontentu tworzonego w internecie.

Te echa wstydów sprzed lat, kontrolują nawet tak głupie myśli jak "nie możesz ciągle robić święta chodzenia w kimonie - jesteś w Polsce". Dla mnie sprzed lat, ta myśl była by w pełni logiczna i uzasadniona - jesteś w Polsce.


Wiecie co, jak przeżyjesz te kilka lat skrajnych wydarzeń i emocji, to przestaje cię obchodzić czy jesteś w Polsce.

Ludzie będą się ze mnie śmiali tak czy siak. Nawet, jak założę czarną bluzę. Na to mam dowód. Natomiast to, czy będę celebrować swoje zainteresowania POMIMO tego że będą się śmiali, to mój WYBÓR. Dlatego wybieram robić święto chodzenia w yukacie i geta. Święto za małego kimona. Święto kofunowych figurek. Święto minyo. Święto lwów z shintoistycznych świątyń. Święto namahage. Święto Sudaijiego. Święto Tamahime. Święto Tanko Bushi śpiewanego przez starszego pana z Youtuba. Święto wszystkiego, co jest w zupełności i niezaprzeczalnie ulubione. Temu że jestem w małym mieście w Polsce można pomachać na pożegnanie, bo nigdy ono (społeczeństwo, otoczenie) nie będzie mi czegoś nakazywać, lub zakazywać, nawet jeśli będę tu całe życie.

Bo przede wszystkim całe życie będę w swojej głowie. 

A podkreślam to, bo wydaje mi się, że wiele osób zupełnie to przewartościowuje i wydaje im się, że całe życie spędzą najprędzej z obcymi ludźmi na ulicy, a nie w swojej głowie.







Wpis zatytuowałem "mój świat pachnący kadzidłem". Wiem, że nie odniosłem się do tego za bardzo, ale tak naprawdę pachnie mój obecny świat. Mój pokój względem mojego pokoju z dawniej, już od kilku lat jest zdecydowanie inny, bo nabrał jednoznacznej treści (kolekcja rzeczy jakie mnie cieszą wizualnie na wierzchu jeszcze bardziej, te wszystkie rzeczy typu Gayatri na oknie, Guan Yin na ścianie, figurka Shou itp) i zapachu (kadzideł). I to jest mocno takie sensorycznie odbieralne i charakterystyczne, bo wiąże się z tym, że chcę żeby były bodźce, i że one mają prawo być. Oprócz tego dość oczywistym linkiem jest to że próbuję zrobić wokół siebie świątynię. I to może być trochę profanacją, ale ja naprawdę odbieram to bardzo emocjonalnie. Bodhisatwovie, buddowie i bogowie, są dla mnie jak ważni członkowie otoczenia, nawet jeśli łączą różne kierunki geograficzne. Nie uważam żeby to umniejszało im. Przeciwnie, uważam że tworzą razem wspaniałe zestawienie konceptów istot bardziej.



Chociaż to może brzmieć to jak chaos absolutny, ale właśnie taki chaos daje mi jakiś rodzaj odczucia komfortu.

Ja nazwałbym to odczucie dumą z bycia człowiekiem i lubieniem wszystkiego, czemu człowiek przypisał wartość nadrzędną i szczęście-tworzącą.

Chodzi o to, że wiele istot podpadających pod koncepty nadnaturalne jest dla mnie jak "ułatwiacz życia". Nie chodzi jednak o wiarę w ich faktyczne bytowanie stuprocentowe w jakimś Niebie, ale {ważniejszy jest sam koncept, niż kwestia tego, czy ta istota istnieje jako istota} połączone z buddyjskim "aspekty umysłu czyli właśnie aspekty każdego człowieka" - to chyba najbliższe mojemu myśleniu i zupełnie nie wykluczają mi się te buddyjskie aspekty z zupełnie szczerym lubieniem wyobrażeń/wizerunków bóstw z innych religii, bo one też mają jakieś znaczenie - to ono się liczy.

Uważam że nie ma sensu rozmawiać o tym czy istnieje Fudo Myoo. Fudo Myoo istnieje niezaprzeczalnie, bo istnieje w mojej głowie. Został zaobserwowany (w mózgu), opisany i zilustrowany, a więc mam pełne prawo mówić, że on istnieje, dokładnie na takim poziomie, na jakim jest niezbędny, a nikomu nie jest potrzebny prawdziwy, fizyczny Fudo Myoo, bo swoją rolę doskonale spełnia gdy jest jedynie wyobrażony. Po co więc w ogóle pytać, czy istnieje Fudo Myoo, skoro to nikomu nie potrzebne wyprowadzenie go ponad poziom duchowy?

(Fudo Myoo to mój faworyt zdecydowany.)




Mój pokój w takiej wersji stał się odmaskowany w dwóch znaczeniach. W pierwszym dlatego, że dla mnie samego nie było już wstydu coś jeszcze w nim postawić czy powiesić, ale w drugim przede wszystkim, że nie było wstydu kogoś tam wpuścić. Czasy, gdy czułem, że nikt nie może zobaczyć właściwie czegokolwiek co sugerowało by moje życie umysłowe i indywidualizm (bo już wiemy że sens tego by ktoś nie widział bałaganu, to wcale nie jest sam zakaz ujrzenia entropii, tylko jej elementów) wydają mi się teraz skrajnie różne od dzisiejszych.

















Z chwilą publikacji tego wpisu obecny pokój przechodzi jednak do Historii - remont pierwszy od 14 lat i zamiana pokoi wraz z położonym obok pokojem, to mała rewolucja, ale tak naprawdę bardziej ewolucyjna niż mogło by się wydawać. O tym jak jako osoba autystyczna rozumuję remonty, zmiany i inne tego typu rzeczy - napiszę jeszcze kiedyś, bo dobrze wam się wydaje, że jeszcze kilka lat temu nie zgodziłbym się nawet na przemalowanie, a co dopiero przeniesienie mebli do innego pokoju; a tymczasem to co dzieje się w tym roku, wymyśliłem sam! To wymaga trochę wyjaśnień, ale wydało mi się też znaczące opublikować ten wpis mimo wszystko - leżał w wersjach roboczych od roku, pomijany przez długi czas. 

Mogę tym samym zupełnie domknąć pewien okres czasu - dokładnie ten pokój, do którego nie chciałem nikogo wpuścić, zostawić za sobą i palić teraz kadzidło w jeszcze innym. W pewien sposób wiem też, że nic już do tego wpisu nie dodam - lokalizacja się o kilka metrów przesuwa, ale moi bogowie i stwory przechodzą ze mną i nic się nie zmienia. Treść jest aktualna i miała by sens niezależnie od tego, z którego pokoju bym to pisał.

Tymczasem mam nadzieję że kiedyś spotkamy się w moim pokoju, niezależnie od tego gdzie on wtedy będzie.


Wpisowi towarzyszyła sesja zdjęciowa mojej najnowszej lalki w Ogrodzie Japońskim i Czajowni. Początkowo nie planowałem by było tyle przerywników wizualnych, ale zdecydowałem się je dodać, by przewijanie mniej się zlewało wzrokowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz