Pierwszy raz rodzisz się fizycznie, drugi raz rodzisz się kiedy zadecydujesz świadomie, że chcesz żyć.
A potem rodzisz się na nowo tyle razy ile razy zadecydujesz to ponownie.
Blog o życiu wewnętrznym
Pierwszy raz rodzisz się fizycznie, drugi raz rodzisz się kiedy zadecydujesz świadomie, że chcesz żyć.
A potem rodzisz się na nowo tyle razy ile razy zadecydujesz to ponownie.
Ten wpis chciałbym dedykować wszystkim tym, z którymi z dnia na dzień przestałem rozmawiać. I nigdy nie wróciłem.
...Gdyby to czytali.
Problem w tym jest taki, że dla osób mających poczucie czasu i w ogóle poczucie wymogów społecznych, mogło się to okazać na tyle nieakceptowalne, że sami - nie chcieliby do rozmawiania wracać.
To ok. Nie zamierzam nikomu siebie wmuszać.
Mam poczucie, że relacje ze mną wytrzymują przede wszystkim ludzie cierpliwi i tacy, którzy mają o przyjaźni podobne wyobrażenie jak ja.
Ale co charakteryzuje rozmawianie ze mną? Co jest właściwie problemem? Pozornie nic, ale...
Jestem w stanie nie odzywać się kilka miesięcy po to by nagle odezwać się i zacząć spamować. Jestem w stanie też zaprzestać rozmawiać na kilka lat. Albo przez kilka tygodni pisać ciągle, a potem znów przestać. I jeśli w tym wszystkim, nadal rozumiecie, że was lubię, to dobrze, bo zrozumieliście, że dla mnie częstotliwość pisania nie wyraża tego, na ile kogoś lubię, a lubię naprawdę mocno.
Zacznijmy od tego, że są okresy, kiedy nie mam potrzeby gadać z nikim. Dosłownie. I to może trwać tygodnie, ale może trwać lata. Jestem zainteresowaniowo samowystarczalny i może być tak, że czytanie rzeczy w internecie, tworzenie, jakieś programy, gry czy książki są w stanie zapewnić mi maksimum zainteresowaniowe w danym czasie, lub maksimum sił - i jednocześnie minimum komfortu - i po prostu relacje z ludźmi nie mieszczą się wtedy w moim pojmowaniu. Może być też tak, że w tym wszystkim zostaje np. 1 osoba z jaką mam czasem kontakt, a z innymi nie mam. Zazwyczaj tak było. Myślę, że do ok 16 roku życia, była to podstawowa definicja moich kontaktów - większość czasu z pozarodzinnych osób miałem kontakt z jedną osobą za pomocą prywatnych wiadomości właściwie, a i to nie zawsze, bo była na żywo. I tyle. Byli też ludzie na forum, ale bardzo często to, że pisałem na forum, nie przekładało się na to, że nawiązywałem realne relacje, a z samego forum po pół roku aktywności byłem w stanie ulotnić się na rok.
Rodzaj mojego spędzania czasu w internecie zaczął się zmieniać, gdy stworzyłem pierwszy blog który zyskał jakieśtam grono odbiorców (precyzuję - bo wcześniej miałem blogi ale trochę bez echa) i ludzie zaczęli do mnie pisać prywatne wiadomości. To sprawiło, że poznałem kilka osób, z którymi kontakt mam do dzisiaj; kilka, z którymi kontakt miałem, ale szybko przestałem; a nawet kilka, z którymi spotkałem się na żywo - po to by z ich życia też zniknąć na kilka lat.
Patrząc na to z perspektywy "normalnego człowieka" można dojść do wniosku, że olewam ludzi. Bardzo chciałbym, żeby tak nie było.
Jednak czasem mój przesyt kontaktami okazuje się zdecydowanie za duży. O ile jestem w stanie przez kilka miesięcy utrzymywać w tym jakiś porządek, tak można śmiało założyć, że po jakimś roku to się po prostu rozleci, jeśli nie szybciej, bo nadmiar rozmów, jakie przeżyliśmy przez kilka miesięcy, sprawi że będę "najedzony relacją" na następny rok. I jeśli jesteś człowiekiem, który żyje teraźniejszością - i szybko zapomina przeszłość - nie nawiążemy porozumienia, bo możesz oczekiwać, że będę się odzywać W TERAŹNIEJSZOŚCI. A ja nie będę. Nadal przeżywając przeszłość i pamiętając każde spotkanie.
I teraz kolejny problem nasuwa się, kiedy ten przesyt się skończy. Kiedy po jakimś czasie chciałbym odnowić relację naprawdę mocno - ale czuję zażenowanie i zawstydzenie sam sobą, że tak bez słowa ją urwałem. Jakieś przebłyski powszechnie przyjętych norm grzeczności odzywają się i we mnie. Coś dzwoni, ale nie wiem gdzie. Chciałbym wrócić, ale nie mam pewności, czy druga osoba pojmuje relacje tak samo jak ja. Najczęściej nie robię nic. I stąd się właśnie biorą relacje, które przez krótki czas żyły, a szybko zdechły.
Wspominałem już, że mam tendencje pamiętać bardzo dużo szczegółów. Prawdopodobnie właśnie to sprawia, że to, że spotkałem kogoś 4 lata temu czy dalej, jest dla mnie nadal żywe. Nadal teraźniejsze. Zmieniam się mało. Ktoś, kto zmienia się dużo, może przez ten czas przeżyć kawał życia i słabo mnie pamiętać. Ale ja nadal żyję tamtym momentem.
Nadal żyję momentami z dzieciństwa, gdy widywałem dawno nie widziane koleżanki czy kuzynów. Dla nich mogło minąć... dosłownie całe życie. Ale ja nadal jestem w tamtym momencie, nadal chciałbym odezwać się do nich z wtedy. Zazwyczaj jest to po prostu niemożliwe.
Ilość życiowych zmian, jakie narastają wokół ludzi podczas gdy jestem nieobecny w ich życiu, przekracza moje pojmowanie, gdy porównam to z swoim życiem, w którym "nadal jestem tym samym mną, takim samym jak wtedy, pamiętającym to samo co wtedy".
Stąd właśnie biorą się podziały na ludzi którzy przeżywają inaczej - beze mnie, i ludzi którzy przeżywają podobnie - wraz ze mną. A czasem samemu mnie wywołują do aktywności. To też czasem się przydaje. Jest zawsze zaskakujące, ale się przydaje. Nie wstydźcie się tego robić! Wbrew pozorom wasz głos w przestrzeni jest bardzo przeze mnie zauważany.
Nie jestem negatywnie nastawiony do relacji z ludźmi jako takimi. Powiem więcej - uwielbiam ludzi. Jeśli czegoś nauczył mnie internet, to właśnie tego na ile ISTOTNE są dla mnie relacje z ludźmi (gdy już się pojawiły) i na ile istotny jest dla mnie przepływ wzajemnej inspiracji i zwyczajne spędzanie czasu razem. Stąd właśnie biorą się okresy, kiedy lubię pisać. Zazwyczaj do kilku osób. Obecnie jestem w samym centrum takiego okresu. Ponieważ trwa on już dość długi czas, okresy nieaktywności zostały pozostawione w tyle. Jednak nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, czy powrócą.
Czasem piszę nawet wręcz do mnóstwa osób. Ale żeby to zaszło, często potrzebny mi pretekst.
Właśnie stąd m. in. bierze się moje lubienie świąt. Są to jedyne momenty w roku, kiedy wiem, że mogę się odezwać do kilkudziesięciu osób jednego dnia bez poczucia wypompowania, nawet jeśli tylko z życzeniami; i wysłać im coś własnego, wytworzonego w danym roku na święta. Jest to element przyjętej konwencji, która uwalnia mnie od stresu - to myśl, że nawet jeśli po wymianie życzeń dalej nie rozwinie się rozmowa a nadal będzie to ok, jest uwalniająca. Święta generują też z góry narzuconą estetykę i temat, dlatego często mówię, że chciałbym więcej świąt.
To właśnie z tego bierze się moje "świętowanie". Gdyby wyznaczyć kilka więcej punktów w roku gdzie można "wysyłać ludziom w danym dniu określone estetycznie i tematycznie obrazki lub prezenty" "bez poczucia, że musi z tego wyjść wielka rozmowa" byłbym bardzo szczęśliwy (po trochu sam to czasem robię). Daje to drogowskaz czym mam się w danym momencie zająć i przygotowywanie czegoś dla ludzi jest w stanie być zainteresowaniem samo w sobie. Na pewno na co najmniej kilka tygodni staje się moją główną obsesją.
Często z określonych "porcji" rzeczy wytworzonych, robię swoje mikro-święta same w sobie. Np. ustalam, że teraz każdy dostanie właśnie tą porcję nowych obrazków, i rozsyłam je. Często jest to jedyne co umiem powiedzieć, ale lubię pokazywać rzeczy i lubię wiedzieć, że są osoby dla których też jest to miłe.
Oprócz wysyłania rzeczy online, lubię też wysyłanie prawdziwych prezentów, ale takich robionych samemu. Kiedyś lubiłem też wymiany pocztówkowe i swap-bot, będący najbliższym odpowiednikiem mojej potrzeby "tematycznych wymian", niestety przez to, że to strona zagraniczna a obecna cena znaczków zagranicznych jest o wiele zbyt wysoka, pozostają mi wymiany z stałymi, określonymi ludźmi jakich znam.
Mam poczucie, że tych ludzi jest już strasznie dużo. Zastanawiam się, kiedy znowu wymknie mi się to spod kontroli i kiedy znowu wpadnę w fazę "zamknięcia". A może już mi to nie grozi aż tak? Może w obecnej erze gdy udostępniam o sobie aktualizacje choćby na facebooku czy tutaj, charakterystyka tego przepływu informacji jest zupełnie inna? Pojawia się nowy rodzaj przekazania informacji - "nie rozmwiamy, ale czytałem twój wpis".
Im dłużej żyję tym grono ścisłych znajomych staje się ściślejsze i szersze jednocześnie. Coraz więcej ludzi "oswajam" i coraz więcej ludzi "oswaja się sama". Z każdego kolejnego etapu (ask, instagram), kogoś z sobą zabieram.
Z coraz większej ilości rzeczy jestem też "wyspowiadany". Swego czasu wielkimi blokadami było dla mnie outowanie się do ludzi -> przynajmniej kilka relacji podupadło u mnie właśnie w tym momencie. Nie przez to, że ludzie byli do mnie negatywnie nastawieni. Przez to, że nie odważyłem się nawet tego sprawdzić i zamiast się wyoutować, przestałem się odzywać.
Niepewność siebie samego jest gwoździem do trumny w przypadku relacji. Jeśli sam nie wiem, jak mam wyrazić kim jestem, to jak ma wiedzieć to ktoś inny? Jak mam przekazać coś, co dla mnie samego jest wstydliwe? Jak zacząć rozmowę po latach, jeśli od naszego poprzedniego spotkania zmieniła się moja publiczna identyfikacja i ekspresja? Jak zacząć rozmowę, jeśli wiem, że dana osoba nie śledzi moich blogów a ja musiałbym szybkim lotem przelecieć przez całą historię moich złych czuć, by czuć się wobec tej osoby fair, jednocześnie wiedząc, że może ją to zrazić, bo zaczynanie rozmowy po latach od opisu własnej depresji to nie jest coś, co napawa optymizmem?
Właśnie dlatego umykałem.
To oczywiście pokrywa się też z całymi latami złego czucia, i żeby w pełni opisać mechanizmy tego, w jakich momentach się wycofywałem, w jakich uciekałem, potrzeba by było oczywiście dużo pełniejszego obrazu sytuacji, niż taki wpis.
Moje osobiste rodzaje ucieczek to jedno, ale to, jaka kondycja psychiczna im towarzyszyła, to drugie. Wiadomo że okresy czucia się słabo przekładały się na dużo większe tendencje do skupiania się na samych zainteresowaniach "bezludnych" a mało na "ludnych", a nawet jeśli, to np. skupiania się na samym pisaniu na blogu, bez wiadomości prywatnych, choć i w tym wyraźnie odznaczają się przerwy.
To jednak będzie wychodziło powoli przez wszystkie wpisy, bo wiadomo że jeśli chcę pisać o sobie, przeszłe czucie będzie otaczało właściwie każdy temat i każdy rzut okiem na życie.
To co chciałem powiedzieć teraz, to nie szczegółowy przebieg tego jak się czułem, ale to, że trzeba poczuć się dobrze w sobie, żeby w ogóle poczuć, że można zacieśniać relacje z innymi. To, że teraz czuję że mogę do wielu osób się odzywać (nawet jeśli tylko na święta i określone porcje spamów obrazkami) wynika w zupełności z tego, że poczułem, że nie mam się czego wstydzić.
Wstydu nie mam! Brak wstydu generuje bycie sobą. Bycie sobą generuje chęć wchodzenia w interakcje, bez poczucia, że wchodzę w nie jako nie-ja. To określa bycie osobą, funkcjonowanie wśród ludzi.
Żyje się wśród ludzi! Mówiła babcia w momentach, kiedy nie mogłem się zgodzić z jakąś normą, słyszę to jej głosem. Nie chciałem się z tym zgadzać, bo bardzo nie chciałem żyć wśród ludzi. Bezludne zainteresowania dawały zupełnie więcej bezstronnej akceptacji i zwyczajnego poczucia kompletności. Musiało minąć 20kilka lat żebym zaczął jakkolwiek zauważać, że tą kompletność można rozszerzać, a interakcje są niczym innym jak właśnie poszerzaniem granic siebie samego, nie burzeniem. Do tego jednak potrzeba było zdefiniowania swoich granic i tego, kim się jest, żeby w żadnym wypadku - nie czuć się burzonym.
Jeśli do was się nagle odezwałem w przeciągu ostatniego roku, to właśnie dlatego, że wstydu nie mam.
Ten blog też powstał właśnie dlatego.
Na dziś tyle.
Przewijając Facebooka natknąłem się na taki obrazek. Szczerze mówiąc, skłonił mnie bardzo do myślenia, bo wcześniej jakoś nie próbowałem tego nazywać.
Co prawda nie wiem, czy jego treść nie odnosi się do innej niepełnosprawności (autorką, z tego co widzę, jest https://www.instagram.com/strongerthanpots/) ale myślę, że niezależnie od początkowego kontekstu, treść może dać do myślenia.
Dlatego udostępniam.
Treść po polsku:
[ MOJA LEKARKA OSTATNIO ZAPYTAŁA MNIE ILE MAM "UŻYWALNYCH GODZIN" W CIĄGU DNIA.
Powiedziała mi, że zdrowa osoba ma średnio około 10 "używalnych godzin" w ciągu dnia. Te godziny mogą być użyte na pracę, wykonywanie obowiązków i spełnianie innych powinności. Zdaliśmy sobie sprawę, że w dobry dzień, ja mam ok 4 "używalne godziny" i potrzebuję dużo odpoczynku pomiędzy nimi.
To naprawdę mnie uderzyło, ponieważ, pomimo wiedzenia o tym, ja i tak staram się nadążyć za zdrowymi ludźmi. Próbuję skurczyć ich "10 godzinny dzień" w mój "4 godzinny". Dla porównania, to było by tak jakby zdrowa osoba próbowała zmieścić 25 godzin zadań w swój 10 godzinny dzień.
To dało mi też do zrozumienia, dlaczego wydaje mi się, że czas przelatuje mi przez palce - bo zdrowa osoba ma około 6 godzin więcej do użycia w dzień, 42 więcej w tygodniu, i 186 więcej w miesiącu. ]
Ja gdybym miał zliczać swoje "używalne godziny", wyszło by ich pewnie podobna ilość, jak autorce tego obrazka. Kiedy próbuję spędzać dzień "jak człowiek" np. w momencie gdy pracowałem albo byłem na praktykach, jedyne co zostawało mi po przekroczeniu progu swojego pokoju było natychmiastowo zasnąć, bo i tak limit energii został wyczerpany już wcześniej tego samego dnia. Tak samo zresztą było, gdy chodziłem do liceum - skoncentrowanie się na 8 godzinach lekcji było dla mnie zwyczajnie zbyt długim blokiem koncentracji (przerwy to dla mnie nie przerwy - przerwa szkolna oznacza u mnie jeszcze większe spięcie, niż lekcja), co przejawiało się tym, że zasypiałem na ławce i nawet noszenie ze sobą ciągle kawy, nie mogło tego zmienić. Bardzo długo nie miałem na to nazwy poza stwierdzeniem że "tak mam". Myślę jednak, że "wyczerpałem moje używalne godziny" może być bardzo dobrą nazwą na wiele momentów i sytuacji, czasami interakcje online też je "wyczerpują". W momentach gorszego stanu jest oczywiście gorzej, ale nie tylko w nich takie wyczerpanie może się zdarzyć.
To odczucie towarzyszyło mi wielokrotnie. "Jakiś" - ująłem ogólnikowo, ale mam na myśli to, że na różnych etapach różnie definiowałem to "jakiś" i do różnych rzeczy dążyłem.
Czasami wydawało mi się, że muszę poczekać, aż miną mi stany lękowe. Czasami, aż miną mi natręctwa. Albo jak nauczę się kontrolować swój czas snu i życia, tak by nie zaniedbywać stanu umysłu. Albo aż pójdę do pracy, żeby nie musieć mówić, że nie mam pracy. Albo aż się wyoutuję w kwestii płci do dosłownie każdego kogo znam, żeby nikt, ale to nikt, nie był ZDZIWIONY (no bo jakże to zostawiać kogoś zdziwionym?). Albo aż nauczę się składać zdania tak, żeby nikt nie miał mi nic do zarzucenia; aż nauczę się rozmawiać tak żeby wybrnąć z każdego tematu. Albo nauczę się odpisywać ludziom na czas, tak, żeby jak już będę mieć blog a ktoś będzie mi coś komentował, móc mu odpisać, a nie mieć lęków przez to, że muszę odpisać. I tak dalej i tak dalej. Warstwowanie małych WYMÓWEK bo inaczej w tym momencie nie mogę nazwać tych rzeczy świadczących ogólnie po prostu o tym, że czułem, że jeszcze nie czas.
Dopiero w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że 90% z tych rzeczy nie stanowi faktycznych "wad" mnie, tylko cechy autystyczne lub te wynikające z depresji, i stawianie ich jako przeszkody do "efektywnego i efektownego" blogowania, to nic innego jak usilne próby dopasowania swojego funkcjonowania pod "zdrowy, neurotypowy" wzorzec "dorosłego człowieka". Chęć zamaskowania tego, z czym mam problem i wrażenie, że kiedy uda mi się już to zamaskować / "wyleczyć" to znak że będzie moment żeby zacząć być osobą bardziej publiczną, bo wtedy i tylko wtedy (gdy nie mam wad) można nią być.
Ten proces myślowy oczywiście dział się we mnie raczej podświadomie niż świadomie, ale uświadomienie go daje mi w sumie dość zaskakujący mnie wniosek, że choć wielokrotnie myślałem, że nie ulegam "maskowaniu", to jednak w dużym stopniu "dążenie do bycia jak zdrowy człowiek" gdzieś mi po głowie chodziło, tak jakby była to jedyna droga, jedyny kierunek rośnięcia.
Jednak nie urosnę. Jednym z ważniejszych uświadomień własnych (i trochę bym podpiął to pod takie zrozumienie siebie po diagnozie) było to, że niektóre moje cechy będą ze mną na stałe, a co za tym idzie niektóre problemy też nie "miną same, z czasem". Oczywiście pomijam tutaj kwestie samego zdrowia psychicznego bo oczywiście że niektóre rzeczy mijają wraz z leczeniem (depresji) i BARDZO SIĘ CIESZĘ ŻE FAKTYCZNIE MIJAJĄ, ale kiedy myślę o samych tych autystycznych cechach, nie depresyjnych, mam wrażenie, że dopóki nie rozumiałem, że jestem autystyczny, cały czas miałem jakieś wyobrażenie że po przekroczeniu jakiejś granicy (nie wiem, wieku 18 lat? 20?) nagle zacznę być bardziej jak inni ludzie. Nie wiem czy było to bardziej wyobrażenie jako przerzucenie na siebie oczekiwań, jakie mogli mieć wobec mnie ludzie, czy po prostu wypadkowa tego, że nie znajdowałem w swoim otoczeniu realnych przykładów ludzi dorosłych, którzy zachowywali się tak jak ja-dziecko, nastolatek. Przez to pojawiało się wyobrażenie, że skoro urośnięci ludzie zachowują się trochę inaczej, to ja też w naturalny sposób się taki stanę.
Tak jak już mówiłem moje odkrywanie autystycznego środowiska internetowego wypadło dość późno (choć wiem, że i tak mam więcej szczęścia niż niektórzy), już po skończonej szkole; a członkowie mojej rodziny wykazujący podobieństwo do mnie też nie byli dla mnie zbyt uświadomionym przykładem, bo nadal nie wiedziałem nic o ich świecie wewnętrznym i świecie z dawniej, często nawet nie rozumiejąc, że mogli mieć podobne problemy - przez ich maskowanie wrzucałem ich do worka "ludzie normalni" (tutaj największym przykładem byłby mój tata, nigdy nie zdiagnozowany i nigdy nawet nie mówiący o sobie, ale z perspektywy czasu widzę na ile było to bycie ściśniętym).
Dopiero lata później, kiedy właśnie dotarło do mnie istnienie (odzywających się, działających na rzecz widoczności) ludzi starszych ode mnie mających podobne do mnie problemy przez CAŁE ŻYCIE, dotarło do mnie, że nie muszę (a wręcz nie mogę) "czekać, aż będę jakiś" bo
a) nigdy nie będę taki jak myślałem że się nagle stanę,
b)już jestem jakiś, ale po swojemu, i właśnie TAKI zostanę już na całe życie.
Ci, którym nie będzie to pasować, i tak nie będą odbiorcami tego co mówię, a bycie TAKIM może być właśnie największą treścią, jaką mogę przekazać.
I z tą właśnie myślą tu przychodzę.