Blog o życiu wewnętrznym

wtorek, 27 kwietnia 2021

Umrzyj kilka razy i żyj znowu


Pierwszy raz rodzisz się fizycznie, drugi raz rodzisz się kiedy zadecydujesz świadomie, że chcesz żyć.

A potem rodzisz się na nowo tyle razy ile razy zadecydujesz to ponownie.




Ten wpis nie ma brzmieć depresyjnie. Jest najbardziej anty-depresyjną rzeczą, jaką mogę powiedzieć. Jako osoba chorująca na depresję z przerwami właściwie od 10 lat mam dość dużą ilość wspomnień wstawania.

Wstawanie. Z bycia martwym. To nie jest coś, co robi się raz. To jest zestaw procesów, które prawdopodobnie będziemy robić wielokroć. Depresja nie jest czymś, na co istnieje uniwersalne rozwiązanie i recepta. W praktyce większość rozwiązań zawodzi, i trudno dobrać takie, które działają na konkretnego człowieka. 

Jednym z ważniejszych uświadomień było dla mnie to, że nikt bliski mi nie pomoże. Nikt, nawet najbardziej zaangażowany emocjonalnie przyjaciel nie pomoże mi, kiedy czuję się źle i nie mogę na niego patrzeć. To nie jest oskarżenie. Ludzie nie są receptą, tak samo jak nie są nią treści fikcyjne, zapychacze czasu czy wykonywane prace. Jeśli czujesz się źle, idź do lekarza. Naprawdę. Dlaczego tak bardzo znormalizowane jest to, kiedy boli nas noga, ale zupełnie nie znormalizowane, kiedy wadliwie funkcjonuje nasz mózg, cały system odbierania świata? W bardzo wielu przypadkach mechanizmem napędzającym depresję wcale nie jest samo "czuję się źle, przez wydarzenia". To to, jakie substancje są wydzielane lub niewydzielane, generuje to jak się czujesz, coś działa źle. Nie zmienisz tego bez ingerencji. Leków, nie własnej. I na tym wpis mógłbym zakończyć, dla osób, które same czują się w danej chwili źle.

Bo jeśli czujesz się w pewnej skali źle, nie dotrze do ciebie to co mówię, o poczuciu się dobrze. Czemu tak myślę? Bo tak samo nie docierało do mnie, kiedy ja się czułem źle. To leży za ścianą pojmowania. Za zamgloną ścianą chmur, gdzie nie widać drugiej strony. Potrzeba bodźca, który je rozcieńczy. Nie da się zmienić całego swojego życia, kiedy ma się siłę tylko na to, żeby leżeć, bo nawet podstawowe potrzeby mogą okazać się zbyt skomplikowane.

Myślę, że gdybym odjął niezbędne czynności i zliczył czas przez jaki prawie dosłownie LEŻAŁEM, wyszło by z tego samego kilka lat. Istnieją lata, z których pamiętam bardzo mało lub główne co pamiętam to spanie w dowolnych miejscach, w zupełnie nie sennych porach. Mógłbym powiedzieć - szczęście wielkie, że u mnie akurat tak się to objawiało. Ale pamiętam też dość niedawny rok ciągłego gadania w głowie rozmaitych rzeczy, co ogarnęły dopiero tabletki leczące też natręctwa. Lata senne też były zresztą dość lękowe i najczęściej mój nastrój był przemieszaniem irracjonalnych lęków i poczucia bezsilnego bezwładu ciała i niechęci właściwie do wszystkiego. Zdarzało się też dużo gniewu, tak jakby pozostawał jedyną emocją, która przychodzi bez trudu, pomimo bezsilności. A może w reakcji na nią. 

Jednak te lata nie były tylko tym. To były nadal lata bycia mną, pisania w internecie, tylko widząc to jak przez mgłę i patrząc z innego punktu widzenia niż teraz. W przedostatnim wpisie pisałem o używalnych godzinach - po prostu w fazie depresji ten czas w ciągu doby, który można poświęcić na swoje sprawy, jest jeszcze krótszy. Budzisz się - po to by właściwie za niedługi czas stwierdzić, że chcesz zasnąć. Czasami od razu. Czasami budzisz się, by zrobić siku i jeść. Więc teoretycznie możesz robić swoje, praktycznie - tylko przez chwilę i niewiele. Ja kiedy miałem więcej siły, wybierałem internet i lalki, tworzenie. Jedyne, co sprawiało, że czułem się zaciekawiony. Wiele rzeczy, jakie dla normalnych ludzi stanowią rozrywkę, było dla mnie o wiele za trudne. Np. nie radziłem sobie z czytaniem książek czy oglądaniem filmów (te rzeczy mogę robić na nowo dopiero od niedawna). Wymagało to zbyt wiele uwagi, która była zaburzona. Może przez wewnętrzne przyzwyczajenie, a może przez niepohamowaną potrzebę - tworzenie było łatwiejsze.

Paradoksalnie, w lata depresji też się rozwijasz. Inaczej byś nie rósł. Cały ten czas, w który pozornie twój umysł leży, to nadal czas twojego życia. Wiele ludzi klepie bezsensowne sentencje o rozwoju, zrównując go z pracą, szkołą czy ogólnie wyrazistymi osiągnięciami. Strasznie mnie to mierzi, dlatego nie chcę klepać podobnych, ale chciałem coś powiedzieć. Rozwój to nie tylko sytuacje, kiedy robisz coś fizycznie, osiągasz jakiś etap. Rozwój to nie tylko momenty, kiedy zyskujesz poklask od otoczenia. Zresztą cały mechanizm, że otoczenie zwykło DOCENIAĆ tylko te wyraziste, życiowe osiągnięcia, a nie osobiste osiągnięcia mentalne (niekiedy dużo trudniejsze do osiągnięcia) też mnie martwi i w sumie skłania też do jakiegoś przemyślenia o wszechobecnym braku empatii i braku zrozumienia względem ludzkiego umysłu w różnych stanach. To oczywiście też można wytłumaczyć powszechnym brakiem wiedzy o zdrowiu psychicznym, ale i tak. Oczekiwanie od osoby z depresją, że, dajmy na to, skończy niedokończoną szkołę czy pójdzie na studia "bo otoczenie tak oczekuje" to podstawowy brak zrozumienia tego, że dla tej osoby pójście po schodach na parter może okazać się trudne, a co dopiero pójście na studia. Ludzie wyobrażają sobie, że przecież "wystarczy się ruszyć i wszystko się poprawi". Nie wystarczy. Nie da się. 
 
O co mi chodzi z rozwojem w depresji?

Przede wszystkim rozwój to każda kolejna wygrana bitwa z sobą samym, 365 dni w roku oddychania na nowo. Właśnie to, że pomimo że wolałbyś nie żyć, nadal żyjesz, podejmujesz zwykłe życiowe kroki zaspokajania podstawowych potrzeb. Schodzisz na parter z góry. Wychodzisz do sklepu i wytrzymujesz bodźce. Włączasz na chwilę komputer. Robisz coś. To też jest wiele. W czasie teraźniejszym nie widać wagi tego, ale z perspektywy będziesz pamiętać właśnie te momenty, jako kontinuum twojej osi czasu. Z czasem te małe bitwy-wdechy o to by przeżyć, przygotowują cię na największą bitwę, i ją też wygrywasz. Bez małych kroków by tego nie było. Doceniajmy wdechy, obecne w niestandardowych czynnościach. To one stanowią o przeżyciu, nie wielkie przedsięwzięcia.




Teraz powiem coś kontrowersyjnego, ale pomyśl o tym że nie musisz wypływać za wszelką cenę. Nie - tym pomysłem nie neguję tego że kiedyś wypłyniesz, ale mam na myśli to, że nie musisz wypływać drastycznie, nagle i bez planu. Wielkie porywanie się na zbyt trudne czynności byłoby jak to wypływanie zbyt gwałtownie, zamiast poprowadzić do zwycięstwa przeważyłoby o przegranej i wysłałoby cię jeszcze głębiej. Oddech da się znaleźć w małych czynnościach a nie wielkim przedsięwzięciu, które w danej sytuacji może narazić na wiele niebezpieczeństw. Ludzie patrzący z boku, oczekują efektów. Tego, że będzie widać po tobie, że ci się poprawia. Nie rozumieją że nie efektownymi efektami droga. Ciśnienie dodaje napięcia, a nie rozładowuje. Ciśnienie jest w stanie ostatecznie zdemotywować do jakichkolwiek prób, a nie zmotywować do nich. Odejmując je myślowo - zyskujesz samostanowienie i przewagę. Toczysz bitwę wewnątrz, a nie z ludźmi z zewnątrz.



Nie znasz nic tak dobrze jak swoją głowę. Tutejsza ziemia była rozkopywana niezliczoną ilość razy. To wewnątrz czeka wdech.



W pewnym momencie decydujesz - nie stoję już po stronie mroku. Nie wiem czy to leki zadziałały, czy to moja własna głowa (bo w tym momencie może to przestać być wiadome)! Odczuwam! Wiem, że to odczuwanie jest jakby inne niż wczoraj. Takich momentów miałem kilka.


Prawdopodobnie jednym z powodów, dla jakich lubię mity lub przerysowane filmy o walce dobra ze złem, jest to, że mało co tak wyraziście wyraża to, co czułem sam w sobie. Jest to dla mnie najważniejsza metafora (choć mogę czasem nie łapać metafor, ale te własne są ważne). Sytuacje, kiedy bohater prawie umiera, ale jednak podnosi się, i wraz z nową mocą zyskaną z nieba, wysyła ciemność w zamkniętą otchłań - nie muszę podawać konkretnych tytułów, ten rodzaj scenki jest w wielu fabułach. To podstawowe wyrażenie ducha ludzkości, najbardziej powtarzalny motyw w dziejach. To coś złączającego nas z naszymi przodkami sprzed tysięcy lat, z nieznajomymi i znajomymi.

Dla mnie taka scenka wyraża moment, kiedy zyskujesz nową moc do życia, kiedy wydawałoby się, że nie ma skąd jej czerpać. To jest overdrive duszy, moment krytyczny kiedy wiesz, że jesteś w stanie wskazać na swoje problemy patrząc im w twarz i powiedzieć "co to, to nie!". I iść dalej, skacząc po pagórkach za dnia i w nocy.


Wynoś się, Widmo stare! na słońcu się rozwiej!
Idź łkać pomiędzy wiatry, wyschnij jak mgła chłodna,
Hen, na ziemie jałowe idź, aż poza góry!
Nie śmiej nigdy tu wrócić! Kurhan zostaw pusty!
Przepadnij w zapomnieniu, od mroku ciemniejszym,
Gdzie bramy są zawarte, nim świat się uleczy.

(wiersz Toma Bombadila z Władcy Pierścieni, przełożył Tadeusz A. Olszański)
 

Ten tekst, niczym rodzaj zamówienia, świszczy mi w głowie po dziś dzień. Mam poczucie że mógłbym to zwinąć i nosić na szyi jak omamori. Energia: jestem tutaj, wbijam swój miecz w strukturę rzeczywistości. Przeorganizowuję ją. JESTEM. JESTEM I BĘDĘ TO POWTARZAĆ ILE RAZY POTRZEBA.

Im bardziej czuję, że jestem, tym bardziej pojawia się potrzeba, że chcę być nadal. Kiedy pojawi się potrzeba, że chcę być nadal, szala bitwy przesuwa się na moją korzyść. Wspaniale jest chcieć być! Chęci bycia są czymś, za czym najbardziej tęskni człowiek pogrążony w depresji.

Im więcej cykli mija, tym więcej widzę zależności. Tutejsza ziemia była rozkopywana niezliczoną ilość razy. Kolejna faza słabości zdaje się mniej silna, gdy wiem, ile razy udało się widmo przegnać. Oczywiście to nie spłyca odczuć myślowych. W pewnym sensie, subiektywne odczucia myślowe w danym momencie, będą równie silne w wszystkich momentach słabych. Ale równocześnie świadomość, że istnieje pewien system pomocy w tym wszystkim, daje dystans. Świadomość, że myślowo jesteśmy w stanie nawet z najczarniejszej dziury wycisnąć światło, daje spokój.

Czy można chwycić dystans do własnej depresji? Mam poczucie, że można. W którymś momencie to już twoje ciało ma depresję, nie ty. Wbrew temu, co mówi wiersz, widmo śmie wracać, bo otchłań też jest w tobie. Właśnie to miałem na myśli mówiąc, że będziesz umierać jeszcze wiele razy. Ja mam świadomość że będę umierać jeszcze wiele razy. Bo nic na to nie poradzę. Mam świadomość że stan uspokojenia nie trwa wiecznie i wystarczy zachwianie równowagi by powróciło wszystko, co pożegnałem. 

Jednak nie ma nic bardziej ekscytującego niż znów się rodzić. Ja opisałbym to tak, jakbym nagle odczuwał każdą nową rzecz jako niesamowitą. Jest to dokładne przełożenie świadomości z dzieciństwa na czas współczesny. Moment kiedy po długim okresie znów możesz czytać, oglądać, odbierać, widzieć ludzi. Te okresy rekompensują mi wszystko, czego nie zdążę zrobić w okresach słabych. Obecnie jestem nadal w jednym z takich żywych okresów i w sumie pierwszym na tyle wyrazistym, że wychylającym się ponad poprzednie.

Jednak udało mi się do niego dotrzeć dopiero za 4 podejściem dobierania leków, dlatego nie mówię, że jest to łatwe i że jest to coś co stanie się automatycznie po zasięgnięciu porady lekarza.
Niestety, leczenie to mnóstwo prób i błędów. W którymś momencie trafi się lek, który wspólnie z świadomością zadziała jak "Wynoś się, Widmo stare!", ale przed nim trzeba przetestować na sobie kilka, które nie zadziałają lub zadziałają wadliwie.

Po drodze wraz z "walkami" czeka dużo nowych odczuć których prawdopodobnie w innym wypadku by się nie odczuło, ale uważam, że to, że warto podjąć kroki do czucia się lepiej, jest czymś niekwestionowalnym. A w końcu z nowych odczuć też można coś zyskać.

Bez walki zostajesz w miejscu, czyż nie? Jedyna droga prowadzi naprzód. Jakkolwiek sztampowo by to nie brzmiało, jest to realnie jedyne logiczne rozwiązanie. Chwycić Widmo.

Nigdy nie próbowałem ustalać konkretnych, wyselekcjonowanych powodów swojej depresji. Myślę że jest ona w dużej mierze uwarunkowana samą siłą tego, jak emocjonalnie traktuje wszystko co mnie otacza, i że będąc mną, właściwie nie mógłbym być inny. To tak samo moja cecha jak inne cechy i trudno gdybać, co by było gdybym nie miał skłonności do chorowania. Z perspektywy mam wręcz poczucie, że stanowi to coś w rodzaju kompletnego składnika warstw pojmowania.

Seer of Void.

Każdy człowiek prędzej czy później zetknie się z przemijaniem, więc moja historia nie stanowi nic nadzwyczajnego. Oprócz przeżywania śmierci osób z rodziny, przeżywam śmierci wszystkich otaczających mnie miejsc, przedmiotów, drzew, zwierząt, punktów na mapie, schematów, relacji, historii, każdego porządku który zdąży się ustanowić i upaść.

Właśnie na tej linii czuję jakby jeden wielki koc stworzony z przemijania, otaczał mnie z każdej strony. Jak peleryna z wielowymiarowej materii czasu, cięższa z każdą kolejną warstwą, nanoszoną przez kolejne zmiany.

Jeden punkt nie jest jednym punktem, jest zwarstwowaniem wszystkich momentów jakich doświadczył. Widok pokoju to nie widok teraźniejszości, ale wspomnienie wszystkich momentów w jakich już się tam było. Ile warstw ma ściana? Ile warstw ma podłoga?

Jedyne co da się zrobić, to zaakceptować pelerynę z czasu, zamiast czuć się nią podduszanym - ja zwizualizowałem to w taki sposób, jeśli macie na to sposób mniej abstrakcyjny, to na jedno wyjdzie. 

To co mam na myśli to że będąc przewrażliwionym na zmiany, jedyne co realnie można zrobić to zaakceptować bycie przewrażliwionym na zmiany. Będąc narażonym na zniszczone nastroje, jedyne co realnie można zrobić to zaakceptować że one nadejdą i wiedzieć, że da się je przetrzymać. Wycisnąć z nich jak najwięcej. Widząc lęk jedyne co można zrobić, to przysunąć się bliżej, zderzyć się z nim i przeniknąć dalej. Zaakceptować śmierć i odrodzenie w tym przenośnym gruncie. Tak jak rok akceptuje zimę i wiosnę.

Chciałem wstawić obrazek, na którym napisane "Make yourself hard to kill" ("Uczyń siebie trudnym do zabicia.") ale po chwili uświadomiłem sobie, że nie pasuje to do tego co myślę. Bardziej pasowałoby "Spraw że zaakceptujesz bycie zabitym, bo to jeszcze nie koniec".


O akceptacji realnej śmierci w fizycznym znaczeniu będę pisać zupełnie kiedy indziej, pomimo, że zaakceptowanie tej abstrakcyjnej leży dość blisko i uważam, że w dużej mierze jedno wynika z drugiego.

Poczucie siebie a relacje z ludźmi


Ten wpis chciałbym dedykować wszystkim tym, z którymi z dnia na dzień przestałem rozmawiać. I nigdy nie wróciłem.


...Gdyby to czytali. 

Problem w tym jest taki, że dla osób mających poczucie czasu i w ogóle poczucie wymogów społecznych, mogło się to okazać na tyle nieakceptowalne, że sami - nie chcieliby do rozmawiania wracać.

To ok. Nie zamierzam nikomu siebie wmuszać.

Mam poczucie, że relacje ze mną wytrzymują przede wszystkim ludzie cierpliwi i tacy, którzy mają o przyjaźni podobne wyobrażenie jak ja.


Mam kilka osób które naprawdę mocno lubię. Te osoby najczęściej tyle razy już obserwowały jak się w rozmawianiu zachowuję, że nic ich już nie zdziwi. Reszta - jeśli nigdy się nie przyzwyczaiła to może być tak, że już się nie przyzwyczai. Jeśli jednak chciałbyś mnie poznać lub odnowić relację, to właśnie dla ciebie jest ten wpis.

Ale co charakteryzuje rozmawianie ze mną? Co jest właściwie problemem? Pozornie nic, ale...

Jestem w stanie nie odzywać się kilka miesięcy po to by nagle odezwać się i zacząć spamować. Jestem w stanie też zaprzestać rozmawiać na kilka lat. Albo przez kilka tygodni pisać ciągle, a potem znów przestać. I jeśli w tym wszystkim, nadal rozumiecie, że was lubię, to dobrze, bo zrozumieliście, że dla mnie częstotliwość pisania nie wyraża tego, na ile kogoś lubię, a lubię naprawdę mocno.

Zacznijmy od tego, że są okresy, kiedy nie mam potrzeby gadać z nikim. Dosłownie. I to może trwać tygodnie, ale może trwać lata. Jestem zainteresowaniowo samowystarczalny i może być tak, że czytanie rzeczy w internecie, tworzenie, jakieś programy, gry czy książki są w stanie zapewnić mi maksimum zainteresowaniowe w danym czasie, lub maksimum sił - i jednocześnie minimum komfortu - i po prostu relacje z ludźmi nie mieszczą się wtedy w moim pojmowaniu. Może być też tak, że w tym wszystkim zostaje np. 1 osoba z jaką mam czasem kontakt, a z innymi nie mam. Zazwyczaj tak było. Myślę, że do ok 16 roku życia, była to podstawowa definicja moich kontaktów - większość czasu z pozarodzinnych osób miałem kontakt z jedną osobą za pomocą prywatnych wiadomości właściwie, a i to nie zawsze, bo była na żywo. I tyle. Byli też ludzie na forum, ale bardzo często to, że pisałem na forum, nie przekładało się na to, że nawiązywałem realne relacje, a z samego forum po pół roku aktywności byłem w stanie ulotnić się na rok.

Rodzaj mojego spędzania czasu w internecie zaczął się zmieniać, gdy stworzyłem pierwszy blog który zyskał jakieśtam grono odbiorców (precyzuję - bo wcześniej miałem blogi ale trochę bez echa) i ludzie zaczęli do mnie pisać prywatne wiadomości. To sprawiło, że poznałem kilka osób, z którymi kontakt mam do dzisiaj; kilka, z którymi kontakt miałem, ale szybko przestałem; a nawet kilka, z którymi spotkałem się na żywo - po to by z ich życia też zniknąć na kilka lat.

Patrząc na to z perspektywy "normalnego człowieka" można dojść do wniosku, że olewam ludzi. Bardzo chciałbym, żeby tak nie było.

Jednak czasem mój przesyt kontaktami okazuje się zdecydowanie za duży. O ile jestem w stanie przez kilka miesięcy utrzymywać w tym jakiś porządek, tak można śmiało założyć, że po jakimś roku to się po prostu rozleci, jeśli nie szybciej, bo nadmiar rozmów, jakie przeżyliśmy przez kilka miesięcy, sprawi że będę "najedzony relacją" na następny rok. I jeśli jesteś człowiekiem, który żyje teraźniejszością - i szybko zapomina przeszłość - nie nawiążemy porozumienia, bo możesz oczekiwać, że będę się odzywać W TERAŹNIEJSZOŚCI. A ja nie będę. Nadal przeżywając przeszłość i pamiętając każde spotkanie.

I teraz kolejny problem nasuwa się, kiedy ten przesyt się skończy. Kiedy po jakimś czasie chciałbym odnowić relację naprawdę mocno - ale czuję zażenowanie i zawstydzenie sam sobą, że tak bez słowa ją urwałem. Jakieś przebłyski powszechnie przyjętych norm grzeczności odzywają się i we mnie. Coś dzwoni, ale nie wiem gdzie. Chciałbym wrócić, ale nie mam pewności, czy druga osoba pojmuje relacje tak samo jak ja. Najczęściej nie robię nic. I stąd się właśnie biorą relacje, które przez krótki czas żyły, a szybko zdechły.

Wspominałem już, że mam tendencje pamiętać bardzo dużo szczegółów. Prawdopodobnie właśnie to sprawia, że to, że spotkałem kogoś 4 lata temu czy dalej, jest dla mnie nadal żywe. Nadal teraźniejsze. Zmieniam się mało. Ktoś, kto zmienia się dużo, może przez ten czas przeżyć kawał życia i słabo mnie pamiętać. Ale ja nadal żyję tamtym momentem.

Nadal żyję momentami z dzieciństwa, gdy widywałem dawno nie widziane koleżanki czy kuzynów. Dla nich mogło minąć... dosłownie całe życie. Ale ja nadal jestem w tamtym momencie, nadal chciałbym odezwać się do nich z wtedy. Zazwyczaj jest to po prostu niemożliwe.

Ilość życiowych zmian, jakie narastają wokół ludzi podczas gdy jestem nieobecny w ich życiu, przekracza moje pojmowanie, gdy porównam to z swoim życiem, w którym "nadal jestem tym samym mną, takim samym jak wtedy, pamiętającym to samo co wtedy".

Stąd właśnie biorą się podziały na ludzi którzy przeżywają inaczej - beze mnie, i ludzi którzy przeżywają podobnie - wraz ze mną. A czasem samemu mnie wywołują do aktywności. To też czasem się przydaje. Jest zawsze zaskakujące, ale się przydaje. Nie wstydźcie się tego robić! Wbrew pozorom wasz głos w przestrzeni jest bardzo przeze mnie zauważany.

Nie jestem negatywnie nastawiony do relacji z ludźmi jako takimi. Powiem więcej - uwielbiam ludzi. Jeśli czegoś nauczył mnie internet, to właśnie tego na ile ISTOTNE są dla mnie relacje z ludźmi (gdy już się pojawiły) i na ile istotny jest dla mnie przepływ wzajemnej inspiracji i zwyczajne spędzanie czasu razem. Stąd właśnie biorą się okresy, kiedy lubię pisać. Zazwyczaj do kilku osób. Obecnie jestem w samym centrum takiego okresu. Ponieważ trwa on już dość długi czas, okresy nieaktywności zostały pozostawione w tyle. Jednak nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, czy powrócą.

Czasem piszę nawet wręcz do mnóstwa osób. Ale żeby to zaszło, często potrzebny mi pretekst.

Właśnie stąd m. in. bierze się moje lubienie świąt. Są to jedyne momenty w roku, kiedy wiem, że mogę się odezwać do kilkudziesięciu osób jednego dnia bez poczucia wypompowania, nawet jeśli tylko z życzeniami; i wysłać im coś własnego, wytworzonego w danym roku na święta. Jest to element przyjętej konwencji, która uwalnia mnie od stresu - to myśl, że nawet jeśli po wymianie życzeń dalej nie rozwinie się rozmowa a nadal będzie to ok, jest uwalniająca. Święta generują też z góry narzuconą estetykę i temat, dlatego często mówię, że chciałbym więcej świąt.

To właśnie z tego bierze się moje "świętowanie". Gdyby wyznaczyć kilka więcej punktów w roku gdzie można "wysyłać ludziom w danym dniu określone estetycznie i tematycznie obrazki lub prezenty" "bez poczucia, że musi z tego wyjść wielka rozmowa" byłbym bardzo szczęśliwy (po trochu sam to czasem robię). Daje to drogowskaz czym mam się w danym momencie zająć i przygotowywanie czegoś dla ludzi jest w stanie być zainteresowaniem samo w sobie. Na pewno na co najmniej kilka tygodni staje się moją główną obsesją.

Często z określonych "porcji" rzeczy wytworzonych, robię swoje mikro-święta same w sobie. Np. ustalam, że teraz każdy dostanie właśnie tą porcję nowych obrazków, i rozsyłam je. Często jest to jedyne co umiem powiedzieć, ale lubię pokazywać rzeczy i lubię wiedzieć, że są osoby dla których też jest to miłe.

Oprócz wysyłania rzeczy online, lubię też wysyłanie prawdziwych prezentów, ale takich robionych samemu. Kiedyś lubiłem też wymiany pocztówkowe i swap-bot, będący najbliższym odpowiednikiem mojej potrzeby "tematycznych wymian", niestety przez to, że to strona zagraniczna a obecna cena znaczków zagranicznych jest o wiele zbyt wysoka, pozostają mi wymiany z stałymi, określonymi ludźmi jakich znam.

Mam poczucie, że tych ludzi jest już strasznie dużo. Zastanawiam się, kiedy znowu wymknie mi się to spod kontroli i kiedy znowu wpadnę w fazę "zamknięcia". A może już mi to nie grozi aż tak? Może w obecnej erze gdy udostępniam o sobie aktualizacje choćby na facebooku czy tutaj, charakterystyka tego przepływu informacji jest zupełnie inna? Pojawia się nowy rodzaj przekazania informacji - "nie rozmwiamy, ale czytałem twój wpis".

Im dłużej żyję tym grono ścisłych znajomych staje się ściślejsze i szersze jednocześnie. Coraz więcej ludzi "oswajam" i coraz więcej ludzi "oswaja się sama". Z każdego kolejnego etapu (ask, instagram), kogoś z sobą zabieram.

Z coraz większej ilości rzeczy jestem też "wyspowiadany". Swego czasu wielkimi blokadami było dla mnie outowanie się do ludzi -> przynajmniej kilka relacji podupadło u mnie właśnie w tym momencie. Nie przez to, że ludzie byli do mnie negatywnie nastawieni. Przez to, że nie odważyłem się nawet tego sprawdzić i zamiast się wyoutować, przestałem się odzywać.

Niepewność siebie samego jest gwoździem do trumny w przypadku relacji. Jeśli sam nie wiem, jak mam wyrazić kim jestem, to jak ma wiedzieć to ktoś inny? Jak mam przekazać coś, co dla mnie samego jest wstydliwe? Jak zacząć rozmowę po latach, jeśli od naszego poprzedniego spotkania zmieniła się moja publiczna identyfikacja i ekspresja? Jak zacząć rozmowę, jeśli wiem, że dana osoba nie śledzi moich blogów a ja musiałbym szybkim lotem przelecieć przez całą historię moich złych czuć, by czuć się wobec tej osoby fair, jednocześnie wiedząc, że może ją to zrazić, bo zaczynanie rozmowy po latach od opisu własnej depresji to nie jest coś, co napawa optymizmem?

Właśnie dlatego umykałem.

To oczywiście pokrywa się też z całymi latami złego czucia, i żeby w pełni opisać mechanizmy tego, w jakich momentach się wycofywałem, w jakich uciekałem, potrzeba by było oczywiście dużo pełniejszego obrazu sytuacji, niż taki wpis.

Moje osobiste rodzaje ucieczek to jedno, ale to, jaka kondycja psychiczna im towarzyszyła, to drugie. Wiadomo że okresy czucia się słabo przekładały się na dużo większe tendencje do skupiania się na samych zainteresowaniach "bezludnych" a mało na "ludnych", a nawet jeśli, to np. skupiania się na samym pisaniu na blogu, bez wiadomości prywatnych, choć i w tym wyraźnie odznaczają się przerwy. 

To jednak będzie wychodziło powoli przez wszystkie wpisy, bo wiadomo że jeśli chcę pisać o sobie, przeszłe czucie będzie otaczało właściwie każdy temat i każdy rzut okiem na życie.

To co chciałem powiedzieć teraz, to nie szczegółowy przebieg tego jak się czułem, ale to, że trzeba poczuć się dobrze w sobie, żeby w ogóle poczuć, że można zacieśniać relacje z innymi. To, że teraz czuję że mogę do wielu osób się odzywać (nawet jeśli tylko na święta i określone porcje spamów obrazkami) wynika w zupełności z tego, że poczułem, że nie mam się czego wstydzić.

Wstydu nie mam! Brak wstydu generuje bycie sobą. Bycie sobą generuje chęć wchodzenia w interakcje, bez poczucia, że wchodzę w nie jako nie-ja. To określa bycie osobą, funkcjonowanie wśród ludzi.

Żyje się wśród ludzi! Mówiła babcia w momentach, kiedy nie mogłem się zgodzić z jakąś normą, słyszę to jej głosem. Nie chciałem się z tym zgadzać, bo bardzo nie chciałem żyć wśród ludzi. Bezludne zainteresowania dawały zupełnie więcej bezstronnej akceptacji i zwyczajnego poczucia kompletności. Musiało minąć 20kilka lat żebym zaczął jakkolwiek zauważać, że tą kompletność można rozszerzać, a interakcje są niczym innym jak właśnie poszerzaniem granic siebie samego, nie burzeniem. Do tego jednak potrzeba było zdefiniowania swoich granic i tego, kim się jest, żeby w żadnym wypadku - nie czuć się burzonym.

Jeśli do was się nagle odezwałem w przeciągu ostatniego roku, to właśnie dlatego, że wstydu nie mam.

Ten blog też powstał właśnie dlatego.

Na dziś tyle.

środa, 21 kwietnia 2021

Używalne godziny w ciągu dnia

Przewijając Facebooka natknąłem się na taki obrazek. Szczerze mówiąc, skłonił mnie bardzo do myślenia, bo wcześniej jakoś nie próbowałem tego nazywać.

Co prawda nie wiem, czy jego treść nie odnosi się do innej niepełnosprawności (autorką, z tego co widzę, jest https://www.instagram.com/strongerthanpots/) ale myślę, że niezależnie od początkowego kontekstu, treść może dać do myślenia.

Dlatego udostępniam.


Treść po polsku:


[ MOJA LEKARKA OSTATNIO ZAPYTAŁA MNIE ILE MAM "UŻYWALNYCH GODZIN" W CIĄGU DNIA.

Powiedziała mi, że zdrowa osoba ma średnio około 10 "używalnych godzin" w ciągu dnia. Te godziny mogą być użyte na pracę, wykonywanie obowiązków i spełnianie innych powinności. Zdaliśmy sobie sprawę, że w dobry dzień, ja mam ok 4 "używalne godziny" i potrzebuję dużo odpoczynku pomiędzy nimi.

To naprawdę mnie uderzyło, ponieważ, pomimo wiedzenia o tym, ja i tak staram się nadążyć za zdrowymi ludźmi. Próbuję skurczyć ich "10 godzinny dzień" w mój "4 godzinny". Dla porównania, to było by tak jakby zdrowa osoba próbowała zmieścić 25 godzin zadań w swój 10 godzinny dzień.

To dało mi też do zrozumienia, dlaczego wydaje mi się, że czas przelatuje mi przez palce - bo zdrowa osoba ma około 6 godzin więcej do użycia w dzień, 42 więcej w tygodniu, i 186 więcej w miesiącu. ]


Ja gdybym miał zliczać swoje "używalne godziny", wyszło by ich pewnie podobna ilość, jak autorce tego obrazka. Kiedy próbuję spędzać dzień "jak człowiek" np. w momencie gdy pracowałem albo byłem na praktykach, jedyne co zostawało mi po przekroczeniu progu swojego pokoju było natychmiastowo zasnąć, bo i tak limit energii został wyczerpany już wcześniej tego samego dnia. Tak samo zresztą było, gdy chodziłem do liceum - skoncentrowanie się na 8 godzinach lekcji było dla mnie zwyczajnie zbyt długim blokiem koncentracji (przerwy to dla mnie nie przerwy - przerwa szkolna oznacza u mnie jeszcze większe spięcie, niż lekcja), co przejawiało się tym, że zasypiałem na ławce i nawet noszenie ze sobą ciągle kawy, nie mogło tego zmienić. Bardzo długo nie miałem na to nazwy poza stwierdzeniem że "tak mam". Myślę jednak, że "wyczerpałem moje używalne godziny" może być bardzo dobrą nazwą na wiele momentów i sytuacji, czasami interakcje online też je "wyczerpują". W momentach gorszego stanu jest oczywiście gorzej, ale nie tylko w nich takie wyczerpanie może się zdarzyć.

piątek, 16 kwietnia 2021

Dlaczego stale odwołuję się do dziecięcej estetyki


W poprzednim wpisie mówiłem trochę o tym, jak lubię rzeczy dziecięce i dziewczęce, z naciskiem na to, że właśnie są to rzeczy z dzieciństwa, ale już nie rzeczy, które klasyfikuje się jako dorosłe-kobiece. Właśnie na tej linii moje życie się dzieli i rozłazi, bo to właśnie w okresie nastoletnim stwierdziłem że o ile rzeczy dziecięce-dziewczęce są moje, te nastoletnie-kobiece, nie są moje, a całość zachowań, jakie widzę wokół siebie, nijak nie pozwala mi się identyfikować.

Poczucie, że nie odnajduję się w rzeczach "dostosowanych do mojego prawdziwego wieku" towarzyszyło mi właściwie od momentu, kiedy otoczenie zaczęło wykazywać cechy odrzucania rzeczy dziecięcych, a jak wiadomo, ten proces zaczyna się u większości właściwie już w podstawówce. Sztandarowym przykładem jest moment kiedy z trzeciej klasy podstawówki idzie się do czwartej, a ludzie czują się niesamowicie urośnięci, jako że niedługo gimnazjum (tzn w moich czasach tak było, jeszcze niedawno), a to już prawie dorosłość, mentalnie to już nastolatkowie przecież, jakby to przydawało uniwersalnej wartości, było jedyną słuszną przepustką do życia - społecznej akceptacji. W tym okresie zaczyna się także ocena innych przez pryzmat tego że noszą np. kolorowe ubrania (ileż razy słyszałem śmiechy, że mam na sobie coś z ładnym nadrukiem czegoś z kreskówki bo koledzy z klasy niemalże wymagali od siebie i innych, by nagle ubierać się na czarno, co chyba miało im dorabiać poczucie bycia "jak dorośli ludzie") albo kontrolne pytania, czy "nadal czytam to głupie Witch" które momentalnie stało się passé, kiedy przekroczyliśmy magiczną granicę 11 lat, pomimo że jego szczytowa popularność w CAŁEJ klasie przypadała na zaledwie dwa lata wcześniej. To żałosne.

Mniej więcej w tym wieku zacząłem toczyć moją chyba największą życiową batalię przepchnięcia estetyki dziecięcej do nastoletniego i dorosłego życia, co u mnie (i podkreślam to, bo to ważne) równało się tak naprawdę niewyrzekaniu się prawdziwego siebie, który był już ukształtowany i urośnięty na długo przed tym, jak klasa zaczęła odgrywać przedstawienie z dorastania, i na długo przed tym jak ktokolwiek uświadomił mi, że jest to, generalnie rzecz biorąc, niemile widziane i nie do końca rozumiane.

Były w tym różne przebłyski. Pamiętam jak nawet, na niecały rok, wyprowadziłem zabawki z pokoju do piwnicy, co wydaje mi się absurdalne, bo było własnie na etapie 5 klasy - presja była chyba tak duża, że zgodziłem się na to bez słowa. To był najgorszy rok. Następnie lalki wróciły by pozostać już na stałe.

Szczęściem jest, że niewiele czasu później, odkryłem całe społeczności osób podobnych do mnie - współczesnych kolekcjonerów zabawek, forum o My Little Pony, blogi o lalkach, figurkach. 
Te społeczności, mimo wszelkich wad, podtrzymały mnie w lubieniu tego co lubię, i mimo wszystko jestem za to bardzo wdzięczny. Choć sam nie określiłbym się kolekcjonerem - ja jestem odczuwaczem, wiele osób woli to określenie, co też trochę mnie boli, bo wydaje mi się kolejną pochodną socjalizowania do bycia dorosłym - jeśli chcesz zajmować się czymś dziecięcym, musisz użyć słowa, że kolekcjonujesz cenne obiekty z przeszłości, katalogujesz je i tym podobne. Inaczej nie zostanie to potraktowane poważnie, zostaniesz zinfantylizowany jako ktoś kto się "bawi", a to przecież najgorsza obelga i zniesienie twojej powagi. Powagi nie wolno znosić, trzeba ją podtrzymywać. Dlatego kolekcjonuj, będziesz poważny. 

Prawdą jest akurat, że osobom autystycznym łatwo umknąć w bycie "poważnym kolekcjonerem" bo fakt faktem swoje kolekcje często bardzo skrupulatnie opisują i rozumieją z wszelkimi szczegółami, dlatego całość ginie w tłumie. Nie mówię, że każdy kogo spotkałem był autystyczny. Jednak widzę schemat, że często do odkrycia tego się to sprowadza w pewnym momencie. Jednak ja nadal uważam, że emocjonalne przywiązanie do ulubionych obiektów, jest o wiele ważniejsze niż tabelkowa, podpunktowa strona zbieractwa. W końcu coś do tego zbieractwa zaprowadziło. I pokuszę się o stwierdzenie, że jest to właśnie zjawisko podobne jak u mnie - to, że już w dzieciństwie byliśmy na pewnym gruncie całościowi i urośnięci, więc nabraliśmy poważnych, wielkich emocji do tych niewielkich, niepoważnych rzeczy, i tych emocji nijak nic nie może wykasować.

Dzieciństwo jest ważne dla każdego człowieka; nawet jeśli nie było pozytywne, to i tak definiuje resztę życia, wiadomo. Jednak to, czym jest dzieciństwo dla człowieka, który nie lubi żadnych zmian - to zupełnie inny wymiar.

U mnie (nie mówię że dotyczy to każdego) dochodzi jeszcze kwestia pamięci. W skrócie - pamiętam bardzo dużo "niepotrzebnych" rzeczy, zaczynając od czasów, kiedy jeździłem w wózku, a dalej przelatując przez oczywiście wszystkie lata bycia kilkulatkiem. U mnie doprowadziło to do pewnego rodzaju skrajności kiedy w wieku kilkunastu lat ogłosiłem, że czuję się na 100 czy wręcz 200 lat, bo ilość danych, jaką czuję w sobie, przekraczała moje możliwości przetwarzania i czułem się jak maksymalnie przemęczony starzec, któremu pozostało tylko umrzeć lub siedzieć na ławce i patrzeć w przestrzeń. To wykluczało u mnie jakiekolwiek zapamiętywanie innych rzeczy, co było delikatnie mówiąc niepraktyczne w wieku szkolnym gdy na mój wiek przewidziano "rozwój" i w ogóle wytworzyło pewien duży error w pojmowaniu, o czym napiszę jeszcze nie raz (także o tym, jak z tego wyszedłem stwierdzając że przekraczając wiek śmierci jestem nieśmiertelny i jak znów nauczyłem się -przynajmniej częściowo - uczyć).

Mówię o tej pamięci, bo te dwa czynniki - DUŻE zapamiętywanie i DUŻA niechęć do zmian właściwie mnie definiują i po trochu już odpowiadają dlaczego pierwsze lata życia wywarły na moją osobowość o wiele większy wpływ, niż jakiekolwiek następne.

Kiedy byłem mały, wszystko było nowe. Rok trwał długo. Gdy masz 3 lata, jeden rok to jedna trzecia twojego życia, święta Bożego Narodzenia widziałeś zaledwie 3 razy, każda nowa wiosna czy lato będzie niesamowitym, unikatowym latem. Kiedy masz 25 lat, jeden rok to już 1/25 twojego życia. Wiosny i lata zaczynają się mieszać gdzieś od połowy, wiele wydarzeń przestaje być nowa a jest jedynie kolejnym powtórzeniem. To jest definicja logarytmicznego pojmowania czasu przez mózg i odpowiedź, dlaczego "każdy kolejny rok mija nam szybciej", bo jest mniejszą częścią ułamkową całego życia - byłem zafascynowany, gdy odkryłem na to odpowiedź tak czysto liczbową.

W mózgu, gdzie zbyt wiele szczegółów zasiada na stałe, pierwsze lata życia "nowości" są święte. Są to właściwie jedyne wspomnienia, kiedy w pojmowaniu nie było lagów i errorów typowych dla późniejszych lat. Oczywiście lata te rządziły się też własnymi prawami i miały własne problemy, nie mówię że były idealne. U mnie np. bycie małym to w większości płacz i ryk na to że świat mnie boli - bo przez jeszcze mniejszą dozę społecznych informacji w ogóle nie miałem zahamowań i płakałem dosłownie nad każdym zbyt mocnym światłem czy dotykiem, nie mówiąc już o zmianach - ale z perspektywy wiem, że te lata szoku, że żyję, że doświadczam, ukształtowały we mnie prawdziwie coś co nazwałbym NOWĄ STAŁOŚCIĄ.

Wszystkie rzeczy, jakie poznałem w tamtych latach - zabawki, zainteresowania czy kolory, zapachy - pozostały we mnie na stałe jako NOWA STAŁOŚĆ, schemat tego, co będę lubić w następnych latach. Ponieważ każdy kolejny rok przynosił więcej chaosu w głowie, każdy kolejny rok był krótszy i każdy kolejny rok był coraz dalej wychylający się od stałości, jaka została ustanowiona - potrzeba odwoływania się do tej stałości pomimo wszystkiego naokoło, pojawiła się jako coś niesamowicie silnego.

Problem z moim, autystycznym pojmowaniem dzieciństwa jest taki, że w dzieciństwie nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy kiedyś będę duży i czy coś się zmieni. Nie wiem, że coś się zmieni, dopóki ktoś mi nie powie lub się to nie wydarzy. Urodziłem się i otoczenie pokazało mi, że życie polega na patrzeniu na rzeczy, siadaniu na podłodze i trwaniu. Pomimo świadomości, traktowałem moje aktywności i zabawki jako stałość, jako to, jaki po prostu mogę być i jaki będę na zawsze. Dlatego z niechęcią traktowałem marzenia innych osób o byciu strażakiem, piekarzem czy jakimkolwiek konkretnym zawodem "jak dorosną", w ogóle tego nie czułem. Przeobrażenie się z bycia dzieckiem w bycie dużym, oznaczałoby zmianę stałości i przede wszystkim nie dotyczyło żadnego z moich zainteresowań, w końcu każdy "dorosły człowiek" robi całą masę rzeczy, które nie są siedzeniem na podłodze i patrzeniem.

Szczerze mówiąc, nasuwa mi się jeszcze jeden myślo-eksperyment. Co by było gdyby, zamiast wdrażać mnie w to, że mogę się bawić, od samego początku wdrażać mnie w konkretną dziedzinę np. nauki, w wymiarze większym niż "oglądamy spisy zwierząt"? A może w ogóle dorosłe rzeczy z dziedziny życia w społeczeństwie? Może wtedy ustanowiłbym, jako nową stałość, nie to, że jestem dzieckiem na zawsze, ale to, że już od dzieciństwa jestem dorosłym na zawsze. Może wtedy nie miałbym takiego szoku poznawczego, przy wkraczaniu w dorosłość czy nastoletniość. Prawdopodobnie nie zmieniłoby to wielu problemów towarzyszących, a całość może pozostać jedynie w sferze myślo-eksperymentu, ale to bardzo ciekawe. Co by było, gdyby zamiast kolorowych rzeczy pokazać mi niekolorowe jako pierwsze, tak bym to do nich wykształcił emocjonalne, całożyciowe przywiązanie. Mam poczucie, że dla mnie lata 0-6 były o wiele lepszymi pod względem możliwości myślowych latami, niż jakiekolwiek późniejsze, więc to, że uniwersalnie planuje się lata szkolne i lata rozwoju na lata późniejsze, wydaje się zupełnie rozmijać z tym, jak ja się czułem. Jak się teraz zastanowię, to widziałem kilka osób, które faktycznie od dzieciństwa mają zainteresowania dużo bardziej naukowe niż ja. Może to jest jakiś sposób, trafić na lata kiedy jeszcze nie ma się 200 lat. Wielokrotnie miałem ochotę krzyczeć "dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej, że w ogóle będę duży i dopiero wtedy będę musiał się skupić? miałbym całe życie na zaplanowanie, mógłbym zacząć się przygotowywać wcześniej! wszystkiego dowiaduję się w ostatniej chwili!". Miałem ten rodzaj szoku przy każdej zmianie etapu, zmianie szkoły, momencie, kiedy kolejni ludzie oczekiwali, że będę wiedzieć, co robić w życiu, i umieć sobie z tym radzić, a ja miałem coraz większe, pogłębiające się zdezorientowanie.

I kucyki Pony na całe życie. 

Nazwałem na początku wpisu, że przepychanie tego do bycia nastolatkiem jest pewnym rodzajem batalii, dlatego bo presja jest duża na tyle, że nawet jeśli nie dotyka cię "blisko" (bo nie żyjesz w ścisłej grupie społecznej w klasie) to i tak dotyka cię "pośrednio" bo wszystko to słyszysz, przemyka do ciebie przez anonimowe komentarze w internecie i fale zniesmaczenia jakie wywołują w ludziach twoje szczere zainteresowania. Pamiętam że jeszcze w czasach mojego nastoletniego bloga celowo jako opis ustawiłem sobie "ogląda dziecięce kreskówki, z których wyrosłeś". Dziś wcale nie dodałbym "z których wyrosłeś", bo co mnie obchodzi, kto z tego wyrósł?

Ludzie którzy wyrastają - a to oznacza, zapominają siebie samego - sami muszą się zmierzyć z tym, że wyrośli, i dlaczego. Najczęściej jednak nie mierzą się z tym wcale i przeżywają całe życie, nie zauważając nic dziwnego w kolei rzeczy, że z wszystkiego stopniowo powyrastali. Prawdopodobnie różnice neurotypowe, różnice w ilości przechowywanych danych - sprawiają to po prostu naturalnie. Nie mam już potrzeby nikogo przepychać, żeby za wszelką cenę zaczął pamiętać.

Jednak jedno czego oczekuję to akceptacja tego, że ja pamiętam. I że dla mnie wszystko, co pokazano mi gdy miałem 0-6 lat jest
1. aktualne
2. ulubione
I że ten stan rzeczy najprawdopodobniej się nie zmieni, bo nie oczekuję tego od siebie, ani nikt inny tego ode mnie nie oczekuje (od chwili, gdy przestałem chodzić do szkoły, a mówiąc szczerze - od chwili gdy przestałem się przejmować innymi).

Wczoraj zabrałem od mojej siostry ciotecznej trochę pluszaków, resztki jej dawnego pokoju, wśród których znalazłem kilka szczególnie dla mnie istotnych wspomnień. Pozwoliła mi, bo wie, że dla mnie one stanowią większe znaczenie niż dla niej.


Czuję się, jakbym wygrał życie, bo mam ulubioną Ośmiornicę, która może teraz stać się moją świąteczną ośmiornicą na następne lata i pozwoli mi nadal, przez kolejne dziesięciolecia, odwoływać się do pierwszego.

O ile lata dziecięce dały mi narzędzia do bycia dzieckiem, bez porównywania siebie z innymi, tak lata nastoletnie to już zderzenie kontrastów ja-świat, i one nie dały mi absolutnie żadnych narzędzi mentalnych - ani do bycia nastolatkiem, ani do bycia dorosłym. Nie chodzi o to, że nigdy tego nie nadrobię czy nie naprawię, czy że częściowo - nie naprawiłem. Chodzi o to, że po prostu taki jest fakt, i jest on ważny do opowiedzenia. Taki jest stan rzeczy. Dołóżmy do tego kilka negatywnych wydarzeń i jeszcze więcej zmian, które bardzo często intensyfikowały to, że okres ten w pewien sposób kasował mi się z pojmowania i znów ustępował miejscu czemuś "odgrzewanemu", z dawniej.

Kiedy lubię coś nowego - oznacza to że nauczyłem się to lubić w "ten sam sposób, w jaki lubiłem nowe rzeczy 20 lat temu" i choć nie jest to równoznaczne z "stworzyłem nowy sposób", jestem bardzo zadowolony, że pomimo upływu czasu, sposób nie zaginął. Lubić rzeczy poważnie, nawet jeśli same nie są poważne. To jest najważniejsza umiejętność, pozwala w ogóle mieć kolejne zainteresowania. To jest skutek nieśmiertelności / życia po śmierci, czyli tego okresu, kiedy zacząłem na nowo rozumować po latach depresji i problemów.

Wczorajsze pluszaki bezpośrednio skłoniły mnie do tego wpisu, a że akurat był pasującą kontynuacją poprzedniego (który miałem już w wersjach roboczych), postanowiłem opublikować obydwa jeden po drugim.

Kilka podpunktów chciałbym omówić raz jeszcze w trochę innych kontekstach, m. in. jest to:
- realna szkodliwość udawania dorosłych
- pamięć (wersja rozszerzona)
- siła emocjonalnego przyporządkowania
- umrzyj kilka razy i żyj znowu

Pozostawię to sam sobie jako pomysły.

Wróżki Wielkanocne, czyli o mężczyznach socjalizowanych jako kobiety



Jedną z kluczowych kwestii w moim pojmowaniu wytwórczości i tego, jakie wybory wizualne podejmuję kiedy chcę zrobić coś z pogranicza mody i character designu, jest coś, co nazwałbym "doświadczenie mężczyzny będącego socjalizowanym jako kobieta".

Uważam to za na tyle ważną i wymagającą jakiegoś wyjaśnienia kwestię, że właśnie jej chciałem poświęcić ten wpis około-świąteczny i co za tym idzie, pierwszy z wpisów rozkminowych, bo bloga zrobiłem w święta.

Na wstępie chciałem zaznaczyć, że to, co ja odczuwam wcale nie musi się pokrywać z tym, jakie zdanie mają o tym inne osoby z podobnymi doświadczeniami, a wręcz zauważam tendencję do tego że mają zdanie wręcz przeciwne - w końcu skądś się bierze stereotyp true transa i zestaw wymogów, jakie trzeba spełnić, by być postrzeganym jako legitnie trans osoba. Tutaj oczywiście wchodzą rożne poziomy nienawidzenia swojej własnej przeszłości, i to też temat na dłuższą rozkminę.

W każdym bądź razie, ja nie nienawidzę swojej przeszłości. Bardzo wiele trans osób, zaczynając od podsumowywania swojego imienia jako dead name, to samo robi z swoim dzieciństwem czy czasem nastoletnim - jakby to była cała już dead self. Oczywiście takie doświadczenia też są okej i nie mówię, że cokolwiek w moim pojmowaniu jest lepsze. Ale piszę od siebie, bo siebie znam. <- To powinno być takie "przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki.." przed każdym wpisem.

Często dla uproszczenia stwierdzam, że bawiłem się wszystkim, i że zabawki nie mają płci, ubrania nie mają płci i w ogóle zainteresowania, a ja całe życie byłem neutralnie wychowany. To prawda (bo wiem, że moja rodzina była bardzo neutralnie do mnie nastawiona) ale i półprawda (bo wiem też, jak to było w kontaktach z znajomymi dziećmi).
Kiedy byłem mały (przed pójściem do przedszkola), początkowo faktycznie bawiłem się "wszystkim". Tj. zarówno samochody jak i słodkie rzeczy, głównie przez kontakt z kuzynami, co zostało mi na stałe. Jednak po jakimś czasie, kiedy zacząłem rosnąć (a kuzyni też, przez co kontakt z nimi też się zmniejszył i zostałem "w pakiecie" z kuzynkami) przez przebywanie w otoczeniu dziewczyn, moje zainteresowania zaczęły bardzo zjeżdżać w stronę "dziewczyńskości" bo najzwyczajniej w świecie był to najbliżej poznany, domyślny sposób myślenia o zainteresowaniach, który miałem z kim skonfrontować, z kim "przedyskutować" i "przeodczuwać" wspólnie. Tak więc całe bawienie się lalkami, chęć bycia wróżką, księżniczką, lubienie różowego, brokatowe błyszczyki i w ogóle zabawa w ozdobność - rzeczy, o których wiele trans osób wspomina z niechęcią - były etapem i u mnie, bo najzwyczajniej tak wyniknęło z społecznych uwarunkowań i socjalizowania, zanim zorientowałem się, że to cokolwiek genderowanego. Czy to wymazuje część moich doświadczeń?
Moim zdaniem tylko je redefiniuje i pozostawia trwały efekt na reszcie życia, wcale nie gorszy ani lepszy, po prostu - składający się z tego i otwierający nowe wersje klimatów.

Osobiście, uważam że styczność z przeszłą "dziewczęcością" dała mi bardzo wiele w kierunku zainteresowań wizualnych i nie zamieniłbym jej na nic - zwłaszcza gdy alternatywą jest przygotowanie do walki, wdrażanie w ciągły wyścig i rywalizację (stereotypowo męskie zabawki często do tego się sprowadzają). Jestem dumny z tego że zbierałem gazety "Barbie" czy "Księżniczka" zamiast się bić, bo te gazety wnosiły afirmację dla piękna i dużą dawkę bycia nastawionym na wyrażanie siebie. Wiem że to ma też drugą stronę medalu, bo przecież wchodzi tu cała kontrowersja damskich ról społecznych i SPŁYCANIA ich do właśnie tej afirmacji piękna (często prawie jedynie tego - w ramach zainteresowań bądź piękny w przerwach między opiekowaniem się innymi), ale szczerze? Nie zrobiło mnie to w żaden sposób ograniczonym, z tego co myślę. Oczywiście - bywały momenty kiedy czułem zażenowanie niektórymi treściami czy zabawkami już w dzieciństwie. Ale z perspektywy? Pamiętam to, co było inspirujące, nie to, co wiało dla mnie ograniczeniem.

I gdybym miał to teraz wyprzeć - powiedzieć "żałuję całego dzieciństwa, bo nie byłem traktowany jako chłopak" - nie umiem tak zrobić. Poczucie bycia chłopakiem zaczęło się u mnie wykształcać dopiero w wieku jakiś 13 lat kiedy w grę zaczęło wchodzić dojrzewanie płciowe i obserwacja społeczeństwa (trudno mieć jakiekolwiek pojęcie płci, bez tego) i może dlatego, w moim patrzeniu jest coś, co oddziela szczęśliwe lata "bezpłciowego księżniczkowania z kuzynkami" i bierze je jako realną historię mnie, część składową, a nie dead self.

Jednocześnie nie czuję się ani trochę mniej trans, przez to że lubię moje dziewczęce zabawki, bo zbyt długo i zbyt silnie identyfikuję się jako trans cieleśnie, za dużo czuję euforii gdy jestem chłopakiem w znajomościach czy związku, by było to do przeoczenia.

I z tego pojawia się cały klimat, który uderzył mnie właśnie kilka dni temu gdy przebrałem moich lalkowych chłopaków w "coś wielkanocnego" z czego wyniknęły spontanicznie "wróżki wielkanocne". Dopiero gdy ich zrobiłem, walnęło mnie to, jak bardzo one są podsumowaniem tego "bycia mną". Wąsaci faceci, w falbankowych strojach i kokardkach - dlaczego?








Wąsaci wiadomo dlaczego, bo lubię wąsy, kokardki też wiadomo dlaczego, bo lubię kokardki - ale dopóki o tym nie pomyślałem nie dotarło do mnie że to połączenie może w jakikolwiek sposób być odebrane jako dziwne.

Dla mnie nie jest dziwne, bo wypływa ze środka. Jest to jakgdyby bezpośredni efekt tego, że spędziłem tyle lat na "wdrażaniu" się w bycie "ozdobnym" że przenika to całe moje jestestwo i to po prostu musi być takie. Czemu w takim razie faceci - lalki, a nie dziewczyny? Mam też dziewczyny (one też czasem mają zarost, bo bywają drag kingami, chyba nie ma u mnie nikogo kto nie byłby w jakimś stopniu poza płcią), ale to faceci są moimi ulubionymi lalkami, bo czuję z nimi większe powiązanie. I kiedy ich ubiorę tak ozdobnie, to to powiązanie wzrasta.

Są lepszą wersją mnie - fizycznie tacy, jak bym chciał, ale ozdobnościowo nadal tacy, jaki jestem.

Mężczyźni socjalizowani jako kobiety - czekam na to, aż ta identyfikacja, ten sposób ekspresji stanie się bardziej widoczny i bardziej valid.

I dosłownie tą samą identyfikację lubię, kiedy odkrywam rzeczy do lubienia. Np. moje lubienie Sailor Stars jako pewność siebie w czerpaniu garściami z obydwu płci. Albo (tutaj już w kwestii czysto wizualnej) lubienie stylu barokowego i rokoko w wydaniu męskim i pokrewne im odnogi współczesnej alternatywnej mody (ouji itp.). Albo postaci z seriali lalkowych Pili. Albo długowłosi celebryci z lat 70. Nie mówię, że byli socjalizowani jako kobiety. Ale często zachowują pewien stopień metroseksualności która sprawia, że czuję więź. Właśnie to stanowi dla mnie fenomen ozdobnie prezentujących się męskoosobowych postaci - albo takich, których zainteresowania sięgają dalej, niż ich wygląd, bo przecież nie chodzi o samą twarz czy ubranie.

Przyzwyczaiłem się już, że nigdy realnie nie chwycę utożsamienia z kimś, kto nie jest w jakiś względzie podobny do mnie i że nigdy nie chwycę tego utożsamienia z toksyczną męskością w szczególności, bo nie zostałem w nią wdrożony. Byłoby to bardzo sztuczne i nieszczere, nawet jeśli zdarza mi się przeżyć całe miesiące ubranym w dresy i bluzy przez dysforię lub lenistwo, i nawet jeśli pod wieloma innymi względami chwytam się (tu już świadomie, nie tak jak w momentach bycia ubranym w dresy) różnych fragmentów męskiego wyglądu dla czystej radości, często przesadnie (o czym pisałem w poprzednich wpisach - stereotypowa męskość jest świetna, ale dopóki nie masz do niej toksycznego podejścia, tak samo zresztą jest z kobiecością, ja akurat piszę o męskości dlatego bo kobiecości akurat wcale nie mam potrzeb się chwytać - to tak jakbym z dziewczęcości-dziecięcości przełączał się w męskość, stąd ten miks, stąd wróżki wielkanocne z wąsami). Kiedy wyrażanie siebie dzieje się w ramach różnorodnego czerpania, a nie jest to jednoznaczne "muszę być taki, bo inaczej nie istnieję, nawet jeśli to wbrew mnie samemu" to znak, że nie została przekroczona granica. Trzeba wiedzieć że istnieje się w każdej z tych wersji. Niezależnie co się założy. Otoczka ludzka jest tylko otoczką. Wolność jest prawem a wolność istnienia zgodnie z sobą w szczególności. I tak dalej. Dlatego miejmy otoczki jakiekolwiek zapragniemy, a ubranie to pole do różnorodnego wyrażenia, a nie klatka, w którą musisz się zamknąć i wyrzucić klucz. Czy takie podejście zgotowało mi właśnie to, że przebywałem wśród dziewczęcych rzeczy, choć euforię dają mi męskie? Pewnie w dużym stopniu właśnie tak. Jestem w stanie to wyczuć.

Jedna z bardziej denerwujących mnie rzeczy w internecie to kiedy zarzuca się osobom - plasującym się na spektrum płci w podobnej okolicy co ja - że w takim razie ich identyfikacja nie jest warta szacunku, i że generalnie jesteśmy ofiarami mody, ofiarami poszukiwania atencji i zagubionymi dziećmi, których płeć można wyzerować do "no przecież dziewczyna".

Tak jakby nikt nie rozbijał tego w głowie na części składowe i nie widział tych związków przyczynowo - skutkowych, że u części (nie mówię przecież, że u wszystkich) transmasc osób to, jakie zainteresowania mieliśmy w dzieciństwie, odciska trwały ślad na naszych zainteresowaniach teraz. I stąd osoby transmęskie  - ale nie tracące zainteresowania swoim wyglądem czy wyglądem rzeczy jakimi się otaczają, jeśli kiedyś takie zainteresowania mieli - przez przypadek czerpania z otoczenia czy też nie. Zwykła kolej rzeczy, że różni ludzie różne rzeczy z swojej przeszłości czerpią. Życie jest długie i po dzieciństwie stanowiącym bazę przychodzą inne etapy. A płeć to nie to, czym się interesujesz i jak, tylko to jak postrzegasz swój umysł i ciało, rolę w relacjach i pewien wewnętrzny podział na to, co daje ci euforię, a co dysforię, na którą to tak naprawdę świadomego wpływu mieć się nie da i myślę, że to jest poza jakąkolwiek dyskusją.



Na zdjęciu: moja broszka zrobiona z powielenia zdjęcia jednej z moich zabawkowych rzeczy z dzieciństwa - puderniczki a'la Sailor Moon, wraz z mieczem od Sailor Uran, kupionej już współcześnie. Ten sam obrazek postawiłem w nagłówku i jako favikonę bloga, bo uważam go jako dość wyrażający, nie tylko przez queerowe powiązania Sailor Uran (kolejna, poza Starlightsami, IKONA) ale też przez sam walcząco - miękki wydźwięk całości. Uwielbiam estetykę shoujo, właśnie z naciskiem na rycerskie i bifauxnen postaci. One też dawały mi rodzaj gender euphorii, zanim odkryłem, że "wolno" być trans.

Na zdjęciu na początku posta: Medaliony od kucyków My Little Pony G2 - Sweet Berry i Apple Pie (jednym z kluczowych moich zainteresowań z dawniej były kucyki, właśnie w epoce G2).

Wpis napisałem w całości niewiele dni po Wielkanocy, ale zwlekałem i leżał w wersjach roboczych do dzisiaj.

poniedziałek, 5 kwietnia 2021

Zacznę pisać jak będę "jakiś"

To odczucie towarzyszyło mi wielokrotnie. "Jakiś" - ująłem ogólnikowo, ale mam na myśli to, że na różnych etapach różnie definiowałem to "jakiś" i do różnych rzeczy dążyłem.

Czasami wydawało mi się, że muszę poczekać, aż miną mi stany lękowe. Czasami, aż miną mi natręctwa. Albo jak nauczę się kontrolować swój czas snu i życia, tak by nie zaniedbywać stanu umysłu. Albo aż pójdę do pracy, żeby nie musieć mówić, że nie mam pracy. Albo aż się wyoutuję w kwestii płci do dosłownie każdego kogo znam, żeby nikt, ale to nikt, nie był ZDZIWIONY (no bo jakże to zostawiać kogoś zdziwionym?). Albo aż nauczę się składać zdania tak, żeby nikt nie miał mi nic do zarzucenia; aż nauczę się rozmawiać tak żeby wybrnąć z każdego tematu. Albo nauczę się odpisywać ludziom na czas, tak, żeby jak już będę mieć blog a ktoś będzie mi coś komentował, móc mu odpisać, a nie mieć lęków przez to, że muszę odpisać. I tak dalej i tak dalej. Warstwowanie małych WYMÓWEK bo inaczej w tym momencie nie mogę nazwać tych rzeczy świadczących ogólnie po prostu o tym, że czułem, że jeszcze nie czas.

Dopiero w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że 90% z tych rzeczy nie stanowi faktycznych "wad" mnie, tylko cechy autystyczne lub te wynikające z depresji, i stawianie ich jako przeszkody do "efektywnego i efektownego" blogowania, to nic innego jak usilne próby dopasowania swojego funkcjonowania pod "zdrowy, neurotypowy" wzorzec "dorosłego człowieka". Chęć zamaskowania tego, z czym mam problem i wrażenie, że kiedy uda mi się już to zamaskować / "wyleczyć" to znak że będzie moment żeby zacząć być osobą bardziej publiczną, bo wtedy i tylko wtedy (gdy nie mam wad) można nią być.

Ten proces myślowy oczywiście dział się we mnie raczej podświadomie niż świadomie, ale uświadomienie go daje mi w sumie dość zaskakujący mnie wniosek, że choć wielokrotnie myślałem, że nie ulegam "maskowaniu", to jednak w dużym stopniu "dążenie do bycia jak zdrowy człowiek" gdzieś mi po głowie chodziło, tak jakby była to jedyna droga, jedyny kierunek rośnięcia.

Jednak nie urosnę. Jednym z ważniejszych uświadomień własnych (i trochę bym podpiął to pod takie zrozumienie siebie po diagnozie) było to, że niektóre moje cechy będą ze mną na stałe, a co za tym idzie niektóre problemy też nie "miną same, z czasem". Oczywiście pomijam tutaj kwestie samego zdrowia psychicznego bo oczywiście że niektóre rzeczy mijają wraz z leczeniem (depresji) i BARDZO SIĘ CIESZĘ ŻE FAKTYCZNIE MIJAJĄ, ale kiedy myślę o samych tych autystycznych cechach, nie depresyjnych, mam wrażenie, że dopóki nie rozumiałem, że jestem autystyczny, cały czas miałem jakieś wyobrażenie że po przekroczeniu jakiejś granicy (nie wiem, wieku 18 lat? 20?) nagle zacznę być bardziej jak inni ludzie. Nie wiem czy było to bardziej wyobrażenie jako przerzucenie na siebie oczekiwań, jakie mogli mieć wobec mnie ludzie, czy po prostu wypadkowa tego, że nie znajdowałem w swoim otoczeniu realnych przykładów ludzi dorosłych, którzy zachowywali się tak jak ja-dziecko, nastolatek. Przez to pojawiało się wyobrażenie, że skoro urośnięci ludzie zachowują się trochę inaczej, to ja też w naturalny sposób się taki stanę.

Tak jak już mówiłem moje odkrywanie autystycznego środowiska internetowego wypadło dość późno (choć wiem, że i tak mam więcej szczęścia niż niektórzy), już po skończonej szkole; a członkowie mojej rodziny wykazujący podobieństwo do mnie też nie byli dla mnie zbyt uświadomionym przykładem, bo nadal nie wiedziałem nic o ich świecie wewnętrznym i świecie z dawniej, często nawet nie rozumiejąc, że mogli mieć podobne problemy - przez ich maskowanie wrzucałem ich do worka "ludzie normalni" (tutaj największym przykładem byłby mój tata, nigdy nie zdiagnozowany i nigdy nawet nie mówiący o sobie, ale z perspektywy czasu widzę na ile było to bycie ściśniętym).

Dopiero lata później, kiedy właśnie dotarło do mnie istnienie (odzywających się, działających na rzecz widoczności) ludzi starszych ode mnie mających podobne do mnie problemy przez CAŁE ŻYCIE, dotarło do mnie, że nie muszę (a wręcz nie mogę) "czekać, aż będę jakiś" bo 

a) nigdy nie będę taki jak myślałem że się nagle stanę, 

b)już jestem jakiś, ale po swojemu, i właśnie TAKI zostanę już na całe życie.

Ci, którym nie będzie to pasować, i tak nie będą odbiorcami tego co mówię, a bycie TAKIM może być właśnie największą treścią, jaką mogę przekazać.

I z tą właśnie myślą tu przychodzę. 

sobota, 3 kwietnia 2021

Trochę o mnie


Jestem Franek. Jest to już mój kolejny blog, kolejne miejsce w internecie. Mimo tego jednak nie zakładam, że to cokolwiek zmienia, bo na różny czas jest różne wyrażanie. W tym poście chciałbym trochę zaspamować wypisywaniem tego, co lubię. Jeśli nie interesuje was co lubię - po prostu go pomińcie, nic się nie stanie.

Z góry mogę powiedzieć, że forma przelatywania przez zainteresowania szybko NIE JEST lubianą przeze mnie formą przekazywania ich, jednak nie znajduję innej metody przedstawienia się choć trochę - na daną chwilę. Chciałem tym samym powiedzieć, że większość rzeczy poruszanych przeze mnie w tym poście i tak w którymś momencie doczeka się innego omówienia, tak już siłą rzeczy - jak będę pisać.

Mam 25 lat. Lubię dużo różnych rzeczy z rejonów popkulturowych (mangi, kreskówki, filmy) ale też naukowych (kosmos, przyroda, historia, folklor, wierzenia i podania różnych ludów). Jednak najwięcej chyba robię rzeczy wytwórczych (robienie zdjęć, plastycznych rzeczy). Dużo czasu spędzam przy komputerze który uważam za miejsce do odkrywania nowych rzeczy i do obrabiania tego, co nowego zrobię zdjęciowo. Oprócz tego definiuję się muzyką, którą pewnie z dużą przesadą próbuję wciskać każdemu kogo poznam, ale naprawdę jest to moja najbliższa prawdzie droga komunikacji, najbliższa temu jak czuję w środku. 

Muzyka jaką lubię: klasyczny rock, hard rock, rock progresywny, proto metal / wczesny heavy metal, garage rock, lata 60, 70, 80, synth pop, disco, soundtracki z filmów które lubię, chińska i ogólnie azjatycka muzyka tradycyjna, mantry buddyjskie, dubstepowe/techno remixy, mongolskie śpiewy gardłowe i dużo innych rzeczy, jednak gdybym miał wskazać czym chciałbym się zdefiniować na zasadzie "kim jestem" byłyby to zdecydowanie utwory z lat 70 w klimacie gęstego proto metalu, lub rock progresywny gdy czuję się przestrzenniej. Mimo tego mam też analogiczny nastrój radosnego disco, ale też tego z tamtych lat, co w ogóle dobrze domyka moje zainteresowania, także te wizualne, które też często odwołują się do retro estetyki właśnie z lat 70. Cieszę się, że dzięki internetowi można odkrywać takie rzeczy i doświadczać ich obecnie, dlatego nie umykam w przeświadczenie, że urodziłem się w złej dekadzie czy cokolwiek takiego - uważam że czasy internetu są najlepszymi czasami, w jakich mogłem żyć.

Moje ważne zainteresowanie to też lalki (tworzenie zdjęć z ich udziałem, tworzenie ubrań, zamykanie tematów w wizualności). Mój ulubiony rodzaj lalek to lalki z rodziny Pullip (choć samej Pullip nie mam, mam Taeyanga i Byul), Tangkou i Blythe. Społeczność lalkowa jest jedną z nielicznych społeczności w których w ogóle się udzielam, ponieważ podoba mi się swoboda twórcza jaka tam panuje i to jak można cały czas definiować się od nowa za pomocą Klimatów. Lubię też oglądać tajwańskie filmy i seriale z udziałem lalek (choć to już inny styl lalki) i w ogóle w dużym stopniu ciągle obracam się w świecie zminiaturyzowanym. 

Lubię pływanie, niestety przez pandemię od długiego czasu się nie ruszam. W wodzie czuję się lżej, niż na lądzie. Przez długi czas moim głównym tematem zdjęć były zdjęcia ze spacerów, z nad rzek i jezior które robiłem jako "Wodnik". Ten sektor zasługuje na osobny wpis, więc nie ma sensu się nad tym rozwodzić, fakt jednak że to Było, łącznie z przebieraniem za wodnika. Nadal mam co do tego jakieś określone, ale dalekie od realizacji plany - np. to, że chciałbym robić zdjęcia podwodne (próbowałem tego tylko trochę), albo że chciałbym zostać wodnikiem tak jak ludzie-syreny uprawiający mermaiding czyli przebieranie się za syreny i identyfikowanie z swoim wodnym alter ego, z tą różnicą, że chciałbym mieć nadal nogi i jakieś ozdobne płetwy na nich. Czasem mam tak że widząc jakąś społeczność chciałbym być jednym z nich, i to jest jedna z tych sytuacji.

Moim drugim (a w sumie trzecim - no bo jeszcze lalki) zdjęciowym ulubionym klimatem są industrialne krajobrazy. Mieszkam obok Łodzi, która charakteryzuje sie tym że jest tam jeszcze dość dużo kominów, starych fabryk i osiedli dla robotników i że duża ilość budynków jest szara. Podczas gdy większość mieszkańców czeka raczej, aż ta szarość zostanie wyparta czym innym, ja największą radochę mam, kiedy widzę, że dana uliczka została jeszcze z kamienicami takimi jak kiedyś i tropienie tego rodzaju miejsc, też było całym dużym projektem w moim zdjęciowaniu. Lubię też Śląsk, ale mało tam byłem, i ogólnie różne miejsca, gdzie znajdę podobny nastrój.

Tutaj kluczowe jest też to, że uwielbiam dopasowywać do tych krajobrazów muzykę, i bardzo miło robi mi fakt, że choć moje przyporządkowanie proto metalu do betonu jest subiektywne, można go też tak przyporządkować obiektywnie. Np. mój ulubiony zespół Judas Priest ugruntował się u mnie na pozycji ulubionego po części dzięki temu, że od początku definiują swoją muzykę inspiracjami przemysłem, brudnym szarym światem (Black Country w UK) i tym jak jedyną drogą ucieczki z niego jest swoisty krzyk w przestrzeń, zresztą kilka zespołów które lubię jest właśnie z takich rejonów. To i wiele innych szczegółów (też zasługują na osobny wpis) przyklepało mi to lubienie wyjątkowo.

Mówiłem o Judas Priest, i o latach 70, to muszę wspomnieć jeszcze o queerowym świecie z dawno. Daje mi on dziwne poczucie nostalgii, do czegoś, czego nie przeżyłem. Dziwne to, dla kogoś, kto mało nawet wychodzi z domu. Tutaj otwieram kolejną myślo-lawinę pt. wąsy, skórzani ludzie, cały przeszły wzorzec męskości który nie rezonuje już w kulturze tak samo jak rezonował. Nostalgia do nieuchwytnego, mieszanka dysforii i euforii.

Mam kilka okresów w historii które uznaję za lubiane. Np. XVIII wiek w europejskiej historii. Albo starożytność (Grecja itp.). To są osobne worki "nostalgii" bazowanej na jakiś własnych wyobrażeniach.

No i oczywiście jeszcze cały worek "Azja" który należy rozbić na Chiny, Japonię, Tajwan, Indie, Tybet itp. Te fazy zmieniają się w czasie. Nie wiem jeszcze, na ile przewiduję tutaj wpisy w tym temacie. Mam na myśli, że w pewnym sensie mógłbym robić wpisy dosłownie tematyczne, pewnie czasem jakiś się pojawi, ale z drugiej strony nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, żeby się wypowiadać. Na pewno będę pisać bardziej z perspektywy "jakie z tych rzeczy docierają do mnie i jakie mogę zredefiniować w własnym świecie" niż "cała prawda na temat danego okresu danego państwa" bo zwyczajnie nie chcę wprowadzać kogoś w błąd.

Lubię buddyzm. O tym na pewno chciałbym się kilka razy odezwać. Jestem generalnie dość mocno zainteresowany wschodnimi religiami, jednak nie nazwałbym się wyznawcą w ścisłym tego słowa znaczeniu - tak jak przy innych rzeczach, jest to raczej czerpanie elementów, które poprawiają moje życie, i przeżywanie ich na własny sposób.

Moje ulubione filmy to "Tron" i "Podróże Pana Kleksa" a także "Czarodziejka z Księżyca" co w sumie wspominam już wtórnie, przez samą nazwę bloga. To jest też duży temat i o związkach fandomów z autystycznym dobrostanem (oczywiście tylko w przypadku gdy mowa o osobie zainteresowanej fandomami) mógłbym pisać dużo. Tak naprawdę ulubionych anime czy filmów mam jeszcze kilka(naście) i każdy jest na jakiś sposób ważny. Tron był moją ogromną obsesją z uwagi na tematykę (świat w komputerze + postaci-kolory, zdefiniowane swoimi wzorami geometrycznymi na stałym dla nich kombinezonie). Intensywności zachwytu tym, pomagało swoiste zamknięcie i małość materiału źródłowego, wraz z ogromem możliwości do tworzenia swoich postaci inspirując się filmem. To przenika moje inne zainteresowania, także te lalkowe (robienie przeróbek graficznych inspirowanych Tronem). Natomiast Podróże Pana Kleksa to mój film dzieciństwa. Mało który film tak na mnie działa. Uważam świat przedstawiony za niebywale ważny i aż mi szkoda, że nie ma innych filmów osadzonych w tej samej rzeczywistości bajek, tak samo jak szkoda mi, że w tym wypadku właściwie nie miałem zbyt wiele możliwości rozmawiać z innymi fanami, bo jednak jest to coś dość mocno lokalnego i przyporządkowanego jako dziecięce. Czarodziejka z Księżyca za to stoi na przeciwnym biegunie. Tu materiału źródłowego i materiału nieoficjalnego jest aż nadmiar. Uwielbiam to odczucie, bo mogę lubić coś, co praktycznie nigdy mnie nie zawiedzie i "nie skończy się" bo ilość miłośników i rzeczy inspirowanych tym uniwersum jest ogromna i nie skończyła się wraz z końcem szczytowej popularności dzieła. Ostatnio lubię nagrania z musicali z lat 90. Długi temat.

Kolejne moje duże (trochę przeszłe, jednak nadal je raz na jakiś czas podtrzymuję) zainteresowanie to gry Petz 4 i Petz 5 czyli symulatory opieki nad psem z epoki Windowsa 98. Było to moje pierwsze zainteresowanie w internecie, a społeczność osób tworzących dodatki do tych gier, była moją docelową społecznością (na forach itp.) jeszcze zanim zainteresowałem się lalkami czy anime. Te gry wytworzyły wokół siebie bardzo ciekawe środowisko osób i choć większość stron, które uznawałem za ulubione, pochodziła jeszcze z lat 90, w okolicach roku 2009 fandom był nadal żywy, a i teraz da się znaleźć aktywność wokół tych gier (głównie jednak wśród 30+ letnich osób z zachodu). Ludzie, którzy umieją robić niezwykłe rzeczy pod względem tworzenia nowych ras czy gatunków do gry są dla mnie nadal czymś w rodzaju ulubionych ludzi i wzoru do naśladowania.

Zainteresowanie Petz łączyło się u mnie z fazą na rasy psów i kynologię. Rasy psów są fajne, bo można je ułożyć w głowie. Na podobnej zasadzie miałem wcześniej fazy na sowy albo na motyle, gdy byłem naprawdę mały. Generalnie lubiłem książki-spisy zwierząt, kamieni albo roślin np. drzew. W Petzowym internecie mieliśmy udawane wystawy psów, przez co lubiłem też chodzić na te prawdziwe jako obserwator. Wspominam o tym, bo bardzo często zainteresowanie czymś wirtualnie potęguje zainteresowanie czymś realnie. Kiedy jestem w stanie podpiąć realno-życiową czynność pod jakiś fandom wymyślony, staje się ona jakgdyby podwójna znaczeniowo. Pominę teraz kwestię tego na ile etyczne jest w ogóle skupianie się na psach rasowych zamiast porzucanych (z perspektywy czasu widzę w tym wady) ale nadal uważam że książki spisy zwierząt to najlepsze co może się przytrafić i nadal to zainteresowanie generuje u mnie ogromny sentyment, tak samo jak patrzenie na zdjęcia psów różnego rodzaju. Poza tym, przez 16 lat miałem psa. Był moim najważniejszym domownikiem. Teraz mam dwa koty, z którymi przez długi czas mało się dogadywałem, ale teraz się lubimy. Mimo tego chciałbym jeszcze kiedyś mieć psa, bo to moje ulubione zwierzę domowe. A Petz też nadal raz na jakiś czas włączam. Jednak w zachłyśnięciu mnóstwem innych treści internetowych ciężko mi było zachować taką aktywność w grze, jak kiedyś. Myślę, że szansę na powrót na fora mam dopiero teraz, kiedy jestem spokojniejszy i pustszy umysłowo. Mam plany, może jeszcze zdążę.

Lubię też czasem w komputerze program MikuMikuDance. Jest to program powiązany z symulatorami śpiewu Vocaloid, ale dotyczy ich graficznej strony (dla niezorientowanych - Vocaloidy to też ludzkie anime postaci) i tworzenia układów tanecznych. Jednak ludzie wykorzystują ten program i powiązany z nim PMX Editor, do tworzenia swoich modeli 3D postaci. Dlatego jest to moje kolejne zainteresowanie z pogranicza symulatorów i lalek. Można robić całe animacje lub używać ściąganych póz, ale mi się nie chce animować więc robię obrazki. Nie wszystko na moim komputerze działa dobrze i nie do wszystkiego mam głowę. Ale lubię znaleźć swoją specjalną czynność jaka sprawia mi radość.

Lubię książki. Moje ulubione powieści to "Mistrz i Małgorzata" oraz "Planeta Spisek", a przynajmniej tak ustaliłem w głowie kilka lat temu. Przez kilka lat nie umiałem nic czytać, ta umiejętność jest u mnie uzależniona od tego jak się czuję i na ile umiem się skupić. Kiedy mniej "umiem" czytać książki, wolę komiksy. Mój ulubiony komiks - "Oh My Goddess" (ulubiony styl rysowania twarzy i ubrań i ulubiony temat - boginie i szczegółowo rysowane pojazdy).

Kilka miesięcy temu zacząłem poznawać "Jojo's Bizarre Adventure". Jest to dla mnie niezwykłe, jednak po pierwszej części komiksów i anime zdecydowałem że zostałem emocjonalnie zużyty i nie jestem gotowy na kolejne. Jestem więc fanem jednego etapu Jojo -  historii Jonathana Joestara. Może być tak, że tak właśnie zostanie na zawsze, bo mam tendencje przywiązywać się do tego, co pierwsze, zwłaszcza, gdy akcja dzieje się w dawniejszych czasach; jednak oczywiście nadal mam w planie zapoznawanie się z historią jego potomków.

Kiedyś bardzo dużym moim zainteresowaniem był zespól Gorillaz jako ulubione postaci fikcyjne (jest to zespół w którym bohaterami teledysków i wirtualnie "członkami zespołu" są wymyśleni bohaterowie). Moim ulubionym etapem historii zespołu jest Plastic Beach a ulubioną postacią Murdoc. 

Miałem też dużą fazę na mangę "Hetalia", komedię o historii państw. Bardzo często lubię rzeczy, w których postaci są bardzo intensywne i mogę je w głowie obsadzić w najbardziej spektakularnych okolicznościach, stąd takie lubienia.

W sumie gdybym miał zrobić "mapę moich special interestów" było by ich na przestrzeni lat całkiem sporo, nawet nie stanowią jednego rdzenia tematycznego, ale co charakterystyczne każdy z nich w dużym stopniu definiował dany czas życia i był dosłownie "głównym tematem", mógłbym wymienić jeszcze kamienie półszlachetne, Władcę Pierścieni, Opowieści z Narnii, kucyki My Little Pony, Stardoll, gry Bakuś (wbrew pozorom special interest i comfort world na całe życie, pomimo że nabyty w wczesnych latach), komiks W.I.T.C.H., Doktor Who (5 inkarnacja Doktora, lata 80), serial Sherlock BBC, Princezna ze Mlejna (co łączy się z zainteresowaniem wodnikami a także diabłami), He-Man i She-Ra (mięśnie oblane kiczem), trochę Gwiezdne Wojny jednak to było dawno i w tym wypadku najpierw ogrom Expanded Universe a potem nowych filmów trochę mnie przytłoczył i jestem w tym głupi na obecne standardy, zdecydowanie zginęło w tłumie innych zainteresowań.

Moje przestrzenne zainteresowanie to mapy, docieranie do miejsc, tryb podróży. Kiedy byłem mały moim ulubionym momentem roku była wielogodzinna podróż samochodem nad morze lub na Mazury, kiedy przez cały czas podróży patrzyłem w atlas i byłem zafascynowany tym że znowu jesteśmy w tych samych wsiach, na które można cały rok oczekiwać. Lubiłem pamiętać ich kolejność ale mimo tego samo patrzenie na to, że znów mogę je widzieć jednocześnie na mapie i za oknem, było w jakiś sposób wyjątkowo satysfakcjonujące. Powtórkę z tych odczuć miałem w szkole turystycznej na wycieczkach z pilotowania.

Lubię też wymyślać wyglądy, naklejać rzeczy na twarz czy ogólnie zestawy ubraniowe po swojemu. Ogólnie podobają mi się wizualności z klimatów goth, cyberpunk czy steampunk, nawiązania do baroku i roccoco, gothic/aristocrat/ouji lolita chociaż nie ubieram się tak.
Bardziej życiowo lubię garnitury, krawaty, muszki, szelki, mam też coś co nazywam "Klimatem Beżowym" czyli noszeniem jasnych koszul i beżowych spodni wraz z klimatem krawatów, kapeluszy.
Lubię rzeczy które podchodzą pod retro elegancję w wydaniu męskim, co stoi trochę w sprzeczności z cyberpunkiem i naklejkami na twarzy, ale myślę, że mogę to łączyć w całość.
Poza tym tak jak mówiłem, lata 70 jako zarówno kontynuacja klimatu koszul na bardziej kolorowo (kwiaty, wzory) jak i klimatów skórzanych.
Lubię styl stereotypowo rockowy/metalowy i całą otoczkę jaka z tym idzie a także coś co nazywam "stylem retro sportowym pomimo że sportowiec ze mnie żaden", opaski na głowie, koszulki bez rękawów i te sprawy. Leży to na takim pograniczu epatowania stereotypową męskością co jest dla mnie niezwykle ciekawe jako świadome nawiązanie.
Lubię też kimona, hanfu, tangsuity i inne rzeczy, jakie noszą lubiane przeze mnie postaci z azjatyckich seriali a także całą masę folkowych ubrań różnych krajów.

Przez jakiś czas byłem też zainteresowany furry i moją fursoną (zwierzęciem - alter ego) jest Niedźwiedź, ale nie jestem aktywny w fandomie furry, przez co tego rodzaju alter ego zostało wyparte przez wodnickie, gwiezdne i przez rozmaite inne identyfikacje.

To był krótki przelot przez wiele tematów, choć wiem, że i tak długi.

Pamiętam, że gdy poprzednio miałem bloga, wpisy zawsze były zbyt długie. Później - gdy moim miejscem pisania stał się ask - starałem się skracać wypowiedzi i nadal chciałbym je skracać choćby do granic przeczytalności. Mimo tego jednak tendencja do przedłużania istnieje we mnie dopóki wiem, że można jeszcze coś dodać, co w połączeniu z kwestią prób przedstawienia zainteresowań i nieumiejętnością zakańczania, tworzy właśnie wpisy długie. Ale na przyszłość - postaram się.