Blog o życiu wewnętrznym

piątek, 16 kwietnia 2021

Dlaczego stale odwołuję się do dziecięcej estetyki


W poprzednim wpisie mówiłem trochę o tym, jak lubię rzeczy dziecięce i dziewczęce, z naciskiem na to, że właśnie są to rzeczy z dzieciństwa, ale już nie rzeczy, które klasyfikuje się jako dorosłe-kobiece. Właśnie na tej linii moje życie się dzieli i rozłazi, bo to właśnie w okresie nastoletnim stwierdziłem że o ile rzeczy dziecięce-dziewczęce są moje, te nastoletnie-kobiece, nie są moje, a całość zachowań, jakie widzę wokół siebie, nijak nie pozwala mi się identyfikować.

Poczucie, że nie odnajduję się w rzeczach "dostosowanych do mojego prawdziwego wieku" towarzyszyło mi właściwie od momentu, kiedy otoczenie zaczęło wykazywać cechy odrzucania rzeczy dziecięcych, a jak wiadomo, ten proces zaczyna się u większości właściwie już w podstawówce. Sztandarowym przykładem jest moment kiedy z trzeciej klasy podstawówki idzie się do czwartej, a ludzie czują się niesamowicie urośnięci, jako że niedługo gimnazjum (tzn w moich czasach tak było, jeszcze niedawno), a to już prawie dorosłość, mentalnie to już nastolatkowie przecież, jakby to przydawało uniwersalnej wartości, było jedyną słuszną przepustką do życia - społecznej akceptacji. W tym okresie zaczyna się także ocena innych przez pryzmat tego że noszą np. kolorowe ubrania (ileż razy słyszałem śmiechy, że mam na sobie coś z ładnym nadrukiem czegoś z kreskówki bo koledzy z klasy niemalże wymagali od siebie i innych, by nagle ubierać się na czarno, co chyba miało im dorabiać poczucie bycia "jak dorośli ludzie") albo kontrolne pytania, czy "nadal czytam to głupie Witch" które momentalnie stało się passé, kiedy przekroczyliśmy magiczną granicę 11 lat, pomimo że jego szczytowa popularność w CAŁEJ klasie przypadała na zaledwie dwa lata wcześniej. To żałosne.

Mniej więcej w tym wieku zacząłem toczyć moją chyba największą życiową batalię przepchnięcia estetyki dziecięcej do nastoletniego i dorosłego życia, co u mnie (i podkreślam to, bo to ważne) równało się tak naprawdę niewyrzekaniu się prawdziwego siebie, który był już ukształtowany i urośnięty na długo przed tym, jak klasa zaczęła odgrywać przedstawienie z dorastania, i na długo przed tym jak ktokolwiek uświadomił mi, że jest to, generalnie rzecz biorąc, niemile widziane i nie do końca rozumiane.

Były w tym różne przebłyski. Pamiętam jak nawet, na niecały rok, wyprowadziłem zabawki z pokoju do piwnicy, co wydaje mi się absurdalne, bo było własnie na etapie 5 klasy - presja była chyba tak duża, że zgodziłem się na to bez słowa. To był najgorszy rok. Następnie lalki wróciły by pozostać już na stałe.

Szczęściem jest, że niewiele czasu później, odkryłem całe społeczności osób podobnych do mnie - współczesnych kolekcjonerów zabawek, forum o My Little Pony, blogi o lalkach, figurkach. 
Te społeczności, mimo wszelkich wad, podtrzymały mnie w lubieniu tego co lubię, i mimo wszystko jestem za to bardzo wdzięczny. Choć sam nie określiłbym się kolekcjonerem - ja jestem odczuwaczem, wiele osób woli to określenie, co też trochę mnie boli, bo wydaje mi się kolejną pochodną socjalizowania do bycia dorosłym - jeśli chcesz zajmować się czymś dziecięcym, musisz użyć słowa, że kolekcjonujesz cenne obiekty z przeszłości, katalogujesz je i tym podobne. Inaczej nie zostanie to potraktowane poważnie, zostaniesz zinfantylizowany jako ktoś kto się "bawi", a to przecież najgorsza obelga i zniesienie twojej powagi. Powagi nie wolno znosić, trzeba ją podtrzymywać. Dlatego kolekcjonuj, będziesz poważny. 

Prawdą jest akurat, że osobom autystycznym łatwo umknąć w bycie "poważnym kolekcjonerem" bo fakt faktem swoje kolekcje często bardzo skrupulatnie opisują i rozumieją z wszelkimi szczegółami, dlatego całość ginie w tłumie. Nie mówię, że każdy kogo spotkałem był autystyczny. Jednak widzę schemat, że często do odkrycia tego się to sprowadza w pewnym momencie. Jednak ja nadal uważam, że emocjonalne przywiązanie do ulubionych obiektów, jest o wiele ważniejsze niż tabelkowa, podpunktowa strona zbieractwa. W końcu coś do tego zbieractwa zaprowadziło. I pokuszę się o stwierdzenie, że jest to właśnie zjawisko podobne jak u mnie - to, że już w dzieciństwie byliśmy na pewnym gruncie całościowi i urośnięci, więc nabraliśmy poważnych, wielkich emocji do tych niewielkich, niepoważnych rzeczy, i tych emocji nijak nic nie może wykasować.

Dzieciństwo jest ważne dla każdego człowieka; nawet jeśli nie było pozytywne, to i tak definiuje resztę życia, wiadomo. Jednak to, czym jest dzieciństwo dla człowieka, który nie lubi żadnych zmian - to zupełnie inny wymiar.

U mnie (nie mówię że dotyczy to każdego) dochodzi jeszcze kwestia pamięci. W skrócie - pamiętam bardzo dużo "niepotrzebnych" rzeczy, zaczynając od czasów, kiedy jeździłem w wózku, a dalej przelatując przez oczywiście wszystkie lata bycia kilkulatkiem. U mnie doprowadziło to do pewnego rodzaju skrajności kiedy w wieku kilkunastu lat ogłosiłem, że czuję się na 100 czy wręcz 200 lat, bo ilość danych, jaką czuję w sobie, przekraczała moje możliwości przetwarzania i czułem się jak maksymalnie przemęczony starzec, któremu pozostało tylko umrzeć lub siedzieć na ławce i patrzeć w przestrzeń. To wykluczało u mnie jakiekolwiek zapamiętywanie innych rzeczy, co było delikatnie mówiąc niepraktyczne w wieku szkolnym gdy na mój wiek przewidziano "rozwój" i w ogóle wytworzyło pewien duży error w pojmowaniu, o czym napiszę jeszcze nie raz (także o tym, jak z tego wyszedłem stwierdzając że przekraczając wiek śmierci jestem nieśmiertelny i jak znów nauczyłem się -przynajmniej częściowo - uczyć).

Mówię o tej pamięci, bo te dwa czynniki - DUŻE zapamiętywanie i DUŻA niechęć do zmian właściwie mnie definiują i po trochu już odpowiadają dlaczego pierwsze lata życia wywarły na moją osobowość o wiele większy wpływ, niż jakiekolwiek następne.

Kiedy byłem mały, wszystko było nowe. Rok trwał długo. Gdy masz 3 lata, jeden rok to jedna trzecia twojego życia, święta Bożego Narodzenia widziałeś zaledwie 3 razy, każda nowa wiosna czy lato będzie niesamowitym, unikatowym latem. Kiedy masz 25 lat, jeden rok to już 1/25 twojego życia. Wiosny i lata zaczynają się mieszać gdzieś od połowy, wiele wydarzeń przestaje być nowa a jest jedynie kolejnym powtórzeniem. To jest definicja logarytmicznego pojmowania czasu przez mózg i odpowiedź, dlaczego "każdy kolejny rok mija nam szybciej", bo jest mniejszą częścią ułamkową całego życia - byłem zafascynowany, gdy odkryłem na to odpowiedź tak czysto liczbową.

W mózgu, gdzie zbyt wiele szczegółów zasiada na stałe, pierwsze lata życia "nowości" są święte. Są to właściwie jedyne wspomnienia, kiedy w pojmowaniu nie było lagów i errorów typowych dla późniejszych lat. Oczywiście lata te rządziły się też własnymi prawami i miały własne problemy, nie mówię że były idealne. U mnie np. bycie małym to w większości płacz i ryk na to że świat mnie boli - bo przez jeszcze mniejszą dozę społecznych informacji w ogóle nie miałem zahamowań i płakałem dosłownie nad każdym zbyt mocnym światłem czy dotykiem, nie mówiąc już o zmianach - ale z perspektywy wiem, że te lata szoku, że żyję, że doświadczam, ukształtowały we mnie prawdziwie coś co nazwałbym NOWĄ STAŁOŚCIĄ.

Wszystkie rzeczy, jakie poznałem w tamtych latach - zabawki, zainteresowania czy kolory, zapachy - pozostały we mnie na stałe jako NOWA STAŁOŚĆ, schemat tego, co będę lubić w następnych latach. Ponieważ każdy kolejny rok przynosił więcej chaosu w głowie, każdy kolejny rok był krótszy i każdy kolejny rok był coraz dalej wychylający się od stałości, jaka została ustanowiona - potrzeba odwoływania się do tej stałości pomimo wszystkiego naokoło, pojawiła się jako coś niesamowicie silnego.

Problem z moim, autystycznym pojmowaniem dzieciństwa jest taki, że w dzieciństwie nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy kiedyś będę duży i czy coś się zmieni. Nie wiem, że coś się zmieni, dopóki ktoś mi nie powie lub się to nie wydarzy. Urodziłem się i otoczenie pokazało mi, że życie polega na patrzeniu na rzeczy, siadaniu na podłodze i trwaniu. Pomimo świadomości, traktowałem moje aktywności i zabawki jako stałość, jako to, jaki po prostu mogę być i jaki będę na zawsze. Dlatego z niechęcią traktowałem marzenia innych osób o byciu strażakiem, piekarzem czy jakimkolwiek konkretnym zawodem "jak dorosną", w ogóle tego nie czułem. Przeobrażenie się z bycia dzieckiem w bycie dużym, oznaczałoby zmianę stałości i przede wszystkim nie dotyczyło żadnego z moich zainteresowań, w końcu każdy "dorosły człowiek" robi całą masę rzeczy, które nie są siedzeniem na podłodze i patrzeniem.

Szczerze mówiąc, nasuwa mi się jeszcze jeden myślo-eksperyment. Co by było gdyby, zamiast wdrażać mnie w to, że mogę się bawić, od samego początku wdrażać mnie w konkretną dziedzinę np. nauki, w wymiarze większym niż "oglądamy spisy zwierząt"? A może w ogóle dorosłe rzeczy z dziedziny życia w społeczeństwie? Może wtedy ustanowiłbym, jako nową stałość, nie to, że jestem dzieckiem na zawsze, ale to, że już od dzieciństwa jestem dorosłym na zawsze. Może wtedy nie miałbym takiego szoku poznawczego, przy wkraczaniu w dorosłość czy nastoletniość. Prawdopodobnie nie zmieniłoby to wielu problemów towarzyszących, a całość może pozostać jedynie w sferze myślo-eksperymentu, ale to bardzo ciekawe. Co by było, gdyby zamiast kolorowych rzeczy pokazać mi niekolorowe jako pierwsze, tak bym to do nich wykształcił emocjonalne, całożyciowe przywiązanie. Mam poczucie, że dla mnie lata 0-6 były o wiele lepszymi pod względem możliwości myślowych latami, niż jakiekolwiek późniejsze, więc to, że uniwersalnie planuje się lata szkolne i lata rozwoju na lata późniejsze, wydaje się zupełnie rozmijać z tym, jak ja się czułem. Jak się teraz zastanowię, to widziałem kilka osób, które faktycznie od dzieciństwa mają zainteresowania dużo bardziej naukowe niż ja. Może to jest jakiś sposób, trafić na lata kiedy jeszcze nie ma się 200 lat. Wielokrotnie miałem ochotę krzyczeć "dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej, że w ogóle będę duży i dopiero wtedy będę musiał się skupić? miałbym całe życie na zaplanowanie, mógłbym zacząć się przygotowywać wcześniej! wszystkiego dowiaduję się w ostatniej chwili!". Miałem ten rodzaj szoku przy każdej zmianie etapu, zmianie szkoły, momencie, kiedy kolejni ludzie oczekiwali, że będę wiedzieć, co robić w życiu, i umieć sobie z tym radzić, a ja miałem coraz większe, pogłębiające się zdezorientowanie.

I kucyki Pony na całe życie. 

Nazwałem na początku wpisu, że przepychanie tego do bycia nastolatkiem jest pewnym rodzajem batalii, dlatego bo presja jest duża na tyle, że nawet jeśli nie dotyka cię "blisko" (bo nie żyjesz w ścisłej grupie społecznej w klasie) to i tak dotyka cię "pośrednio" bo wszystko to słyszysz, przemyka do ciebie przez anonimowe komentarze w internecie i fale zniesmaczenia jakie wywołują w ludziach twoje szczere zainteresowania. Pamiętam że jeszcze w czasach mojego nastoletniego bloga celowo jako opis ustawiłem sobie "ogląda dziecięce kreskówki, z których wyrosłeś". Dziś wcale nie dodałbym "z których wyrosłeś", bo co mnie obchodzi, kto z tego wyrósł?

Ludzie którzy wyrastają - a to oznacza, zapominają siebie samego - sami muszą się zmierzyć z tym, że wyrośli, i dlaczego. Najczęściej jednak nie mierzą się z tym wcale i przeżywają całe życie, nie zauważając nic dziwnego w kolei rzeczy, że z wszystkiego stopniowo powyrastali. Prawdopodobnie różnice neurotypowe, różnice w ilości przechowywanych danych - sprawiają to po prostu naturalnie. Nie mam już potrzeby nikogo przepychać, żeby za wszelką cenę zaczął pamiętać.

Jednak jedno czego oczekuję to akceptacja tego, że ja pamiętam. I że dla mnie wszystko, co pokazano mi gdy miałem 0-6 lat jest
1. aktualne
2. ulubione
I że ten stan rzeczy najprawdopodobniej się nie zmieni, bo nie oczekuję tego od siebie, ani nikt inny tego ode mnie nie oczekuje (od chwili, gdy przestałem chodzić do szkoły, a mówiąc szczerze - od chwili gdy przestałem się przejmować innymi).

Wczoraj zabrałem od mojej siostry ciotecznej trochę pluszaków, resztki jej dawnego pokoju, wśród których znalazłem kilka szczególnie dla mnie istotnych wspomnień. Pozwoliła mi, bo wie, że dla mnie one stanowią większe znaczenie niż dla niej.


Czuję się, jakbym wygrał życie, bo mam ulubioną Ośmiornicę, która może teraz stać się moją świąteczną ośmiornicą na następne lata i pozwoli mi nadal, przez kolejne dziesięciolecia, odwoływać się do pierwszego.

O ile lata dziecięce dały mi narzędzia do bycia dzieckiem, bez porównywania siebie z innymi, tak lata nastoletnie to już zderzenie kontrastów ja-świat, i one nie dały mi absolutnie żadnych narzędzi mentalnych - ani do bycia nastolatkiem, ani do bycia dorosłym. Nie chodzi o to, że nigdy tego nie nadrobię czy nie naprawię, czy że częściowo - nie naprawiłem. Chodzi o to, że po prostu taki jest fakt, i jest on ważny do opowiedzenia. Taki jest stan rzeczy. Dołóżmy do tego kilka negatywnych wydarzeń i jeszcze więcej zmian, które bardzo często intensyfikowały to, że okres ten w pewien sposób kasował mi się z pojmowania i znów ustępował miejscu czemuś "odgrzewanemu", z dawniej.

Kiedy lubię coś nowego - oznacza to że nauczyłem się to lubić w "ten sam sposób, w jaki lubiłem nowe rzeczy 20 lat temu" i choć nie jest to równoznaczne z "stworzyłem nowy sposób", jestem bardzo zadowolony, że pomimo upływu czasu, sposób nie zaginął. Lubić rzeczy poważnie, nawet jeśli same nie są poważne. To jest najważniejsza umiejętność, pozwala w ogóle mieć kolejne zainteresowania. To jest skutek nieśmiertelności / życia po śmierci, czyli tego okresu, kiedy zacząłem na nowo rozumować po latach depresji i problemów.

Wczorajsze pluszaki bezpośrednio skłoniły mnie do tego wpisu, a że akurat był pasującą kontynuacją poprzedniego (który miałem już w wersjach roboczych), postanowiłem opublikować obydwa jeden po drugim.

Kilka podpunktów chciałbym omówić raz jeszcze w trochę innych kontekstach, m. in. jest to:
- realna szkodliwość udawania dorosłych
- pamięć (wersja rozszerzona)
- siła emocjonalnego przyporządkowania
- umrzyj kilka razy i żyj znowu

Pozostawię to sam sobie jako pomysły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz