Blog o życiu wewnętrznym

sobota, 12 czerwca 2021

Dlaczego nie mówię "dzień dobry" na ulicy

Najczęściej dlatego, że mój czas reakcji na to co widzę, jest dłuższy niż moment kiedy kogoś mijam. Kiedy byłem młodszy, ten czas był o wiele dłuższy a przez częściową prozopagnozję (o tym, że ma to nazwę, dowiedziałem się dopiero dużo później) bardzo często nie mogłem zrozumieć, że widzę kogoś kogo znam, a nie kogoś obcego.

To skutkowało tym, że byłem w stanie przez kilka miesięcy nie witać się z nowo poznaną osobą, a następnie dochodziła już reakcja lękowa, bo zaczynałem rozumieć, że to jest "ten ktoś, kogo powinienem przywitać ale nie witam" i świadomość, że przez wiele czasu nie witałem się, przytłaczała. Było mi "głupio zacząć nagle się witać" i ten stan mógł trwać przez cały czas trwania styczności z osobą, przeplatany przez kolejne fazy "czy to na pewno ten ktoś kogo powinienem witać ale nie witam?" przy każdej zmianie wizerunku, fryzury itp. przez daną osobę.

Np. w szkołach osoby z klas przyzwyczajały się że nie mówię. Większości z nich teraz też bym nie powiedział "cześć", właśnie przez to, że nie wiem jak zostało by to odebrane, a chęć niezwracania na siebie ich uwagi, to kolejny powód w stronę milczenia w ich obecności (tu już faktycznie lękowego, łączonego z bardzo dużym ściskiem wewnętrznym), nawet jeśli tym co zapoczątkowało milczenie był ledwo kilkumiesięczny okres początku widywania.

Kolejną kategorię stanowią osoby, z którymi z kolei miałem kontakt w dzieciństwie (czyt. przez jakiś czas rozmawialiśmy, spotykaliśmy się i byłem w stanie mówić cześć) ale urwał się on, i z braku umiejętności zainicjowania ponownego kontaktu i oni przeszli w tryb "osoby, na widok której następuje reakcja lękowa".

Widzę różnicę w przypadku osób, które poznałem kilka lat temu w czasach gdy już mówiłem. Osoby, które faktycznie są moimi współczesnymi znajomymi, są przeze mnie zarówno rozpoznawane jak i witane, bo jestem do nich przyzwyczajony (choć i tu może wtórnie nastąpić coś w rodzaju: z nią znam się już tak dużo, że też nie trzeba już się witać tylko można od razu zacząć mówić, albo wtórne nierozpoznanie przy drastycznej zmianie wyglądu).

Niestety nadal, w zupełnie współczesnych mi czasach, mam sąsiadów do których w 90% przypadków milczę. Tutaj już całkowicie na gruncie przestrachu. W końcu sąsiedzi, są kimś kogo widziałem już tyle razy, że jestem w stanie obczaić, że to oni. Jednak ponieważ przeżyłem przy nich 25 lat nie mówiąc dzień dobry, ładunek trudności zaczęcia mówić dzień dobry, jest wielki, pomimo że, obiektywnie już jakieś 10 lat temu zrozumiałem, że powinienem. Bardzo rzadko mi się to udaje, w większości przypadków mieszanina zaskoczenia (że wyszli z domu akurat w tym samym momencie co ja), lęku (że na mnie patrzą, że ja na nich patrzę) i ogólnego myślo-ścisku właściwie to uniemożliwia.

Szczerze mówiąc, gdybym mógł zebrać wszystkich sąsiadów na jakimś spotkaniu "wytłumaczę wam, dlaczego nie mówiłem do was - to nigdy nie znaczyło, że źle wam życzę" bardzo chętnie bym to zrobił. Jednak tego rodzaju spotkania nie są wśród ludzi przyjęte, i to, że cały kontakt z takimi "znajomymi-nieznajomymi" sprowadzać się ma (a właściwie musi) do tego mówienia dzień dobry i spontanicznych wymian zdań o pogodzie (kolejna rzecz sprawiająca mi trudność) właściwie skreśla w moim przypadku jakąkolwiek integrację.


Rozwiązanie takiej sytuacji? Jeśli mnie widzisz, przywitaj mnie pierwszy. Nie ważne, kto jest starszy. Moim zdaniem gdyby wszystkie te starsze osoby, mówiły mi dzień dobry, cześć albo "znam cię" mógłbym się z nimi oswoić i za każdym razem dostawać jasny komunikat "hej, widzę cię, ty też mnie widzisz, to właśnie znowu ja cię mijam i teraz mówimy dzień dobry, bo u mnie się tak mówi, właśnie teraz zrzucamy barierę". Prawdopodobnie po jakimś czasie mogłoby to realnie rozluźnić ścisk jaki czuję.

Co on sobie w ogóle myśli?

Istnieją właściwie dwa rodzaje negatywnego postrzegania ludzi autystycznych przez neutotypowych:

1. Założenie, że się wymądrza (jeśli operuje takim słownictwem, jakie zna z książek, przyjmując je za domyślny i jedyny kanał komunikacji i poznawania ludzi) i jest niemiły

2. Założenie, że jest intelektualnie niepełnosprawny nawet jeśli nie jest (jeśli wcale nie ma zainteresowań literackich i po prostu mówi, tak jak myśli, co też spotyka się z niezrozumieniem - bo mówienie tego co się myśli też nie zawsze jest mile widziane) a do tego też jest niemiły

Mnie zależnie od sytuacji dotyczą właściwie obydwa, pierwszy gdy piszę, a drugi, gdy mówię. Obydwa te punkty widzenia charakteryzują się nadrzędnym odczuciem, że człowiek jest obcy, niechciany, bo nie spełnia normy przyjętej w stadzie. Nie pasuje do stada, więc zasługuje na odrzucenie. Nie ważne, że wychodzi z siebie, żeby w ogóle być w stanie to stado poznać. Nie pasuje do stada, więc zasługuje na odrzucenie. Co on sobie w ogóle myśli, mówiąc w taki sposób?

"Co on sobie w ogóle myśli?" to ciekawa konstrukcja zdania w ogóle. Gdyby rozumieć ją dosłownie, wyraża szczere zainteresowanie, ale jej znaczenie potoczne jest zupełnie przeciwne. Człowiek podsumowujący kogoś "Co on sobie w ogóle myśli?" nie chce poznać osoby. Odwrotnie - z góry zarzuca jej, że myśli sobie coś niewłaściwego, że jest negatywnie nastawiony. To prowadzi do kolejnego paradoksu - negatywnie nastawiony jest nie ten, komu się to zarzuca, ale ten, kto pyta. 

Czy ludzie (jako masa) w ogóle chcą poznać osoby o odmiennym neurotypie? Jestem w stanie (negatywnie i niemiło) powiedzieć że nie. Dawno przestałem się łudzić, że większość stada mnie zaakceptuje. To nie jest moje stado i nie muszę w nim być. To bardzo ważne przemyślenie, bo właściwie całe moje układanie sobie życia jedzie na tym, że buduję własne stado z osób odrzuconych przez duże stada, i ta Alternatywna Rzeczywistość jest moją rzeczywistością właściwą.

Oczywiście - warto edukować. Taki cel przyświeca też mi. Ale czy każdego da się edukować? Nie wystarczyłoby czasu i życia, na to by każdego osobno obrać z grubej warstwy uprzedzeń. Czasami dosłownie musiałoby się wydarzyć jakieś obieranie, bo z takimi warstwami, nic nie dotrze łatwo.

Tak jest z dyskryminacją osób autystycznych, tak samo z dyskryminacją osób LGBT czy innych mniejszości.

Combo kilku mniejszości daje dodatkowe warstwy.

I czy stwierdzając ten fakt, wywyższam się? Jestem niemiły? Nie. Ja stwierdzam fakt. Stwierdzam, że w niektórych sytuacjach, jedyne co można zrobić, to oddolnie budować sobie sieć wsparcia i dobrego czucia - w swojej rodzinie, swoich przyjaciołach. To że mam jakąś wybraną grupę, która jest moją grupą docelową, nie wynika z tego, że wywyższam się ponad inne grupy. To wynika po prostu z tego, że inne grupy mnie nie przyjmują. Nie czują mojego przekazu. Na to - nie mam rady i nawet nie muszę mieć, bo to już poza mną. To można puścić.


Posługiwanie się innym językiem, niż ten jaki przychodzi mi do głowy gdy piszę - jest dla mnie bardzo uciążliwe a wręcz niewykonalne. Nie mówię tu konkretnie o językach obcych ale stylizowanie swojej polszczyzny na "inną, niż ja ją czuję" burzy moje poczucie wyrażenia tego co przychodzi mi do głowy. Swoje wpisy piszę dość szybko i każde zdanie wychodzi ze mnie w całości, bazując na intensywności przeżyć jakie odczuwam. Pisanie ich na przystanki i edytowanie, tak, by nie brzmieć przemądrzale (co w praktyce oznacza: skróć zdania, pisz je odrzucając połowę słów), to byłby koszmar. Co ciekawe spotkałem się już z opinią, że właśnie to moje teksty są na coś stylizowane, a nie jasne i z wnętrza (oczywiście jeszcze w czasach aska i poprzedniego bloga, ten obecny jeszcze mało osób kojarzy). Spotkałem się też z dziwnymi doczepkami w stylu "nie mam się czego doczepić, to doczepię się właśnie tego, jak piszesz bo to śmieszne". Albo jeszcze inne "piszesz tak, a jednak masz taką beznadziejną interpunkcję!" tak jakby był jakikolwiek wzorzec, do jakiego mam dążyć. To jest rejon ludzkości który nie mieści mi się w głowie.

Piszę poważnie, bo odczuwam poważnie i piszę o poważnych rzeczach. Zazwyczaj. Ale często wtrącam jakieś słowo, które pozornie nie pasuje do tekstu, dla zintensyfikowania znaczenia, w stronę potoczną. Interpunkcja jest taka jaka jest, bo stawiam przecinki nie tam gdzie ktoś inny je stawia, ale tam, gdzie ja bym je postawił dla brzmienia. Koniec historii.


Zupełnie inaczej jest, gdy mówię. Gdy mówię nadal mogę użyć słów, podobnych do tych jak gdy piszę, ale samo to, że mówienie regulowane jest oddechem i tempem konwersacji, sprawia, że nie mogę tak naprawdę mówić tego co myślę. Bardzo często dochodzą też reakcje lękowe i zupełna większość moich rozmów jest urywana, pół-milcząca, z trudem mówiona (przy osobach obcych) i tak dalej, lub też zupełnie tracę wątek i zapominam głównego motywu rozmowy. To jeden z powodów dla jakich wybrałem pismo jako mój kanał komunikacji z internetem - zawsze kiedy próbowałem robić coś w rodzaju vloga, byłem w dużej mierze niezadowolony (tu dochodzi jeszcze dysforia głosu).

Zazwyczaj mam poczucie że jeśli ktoś chciałby realnie poznać "co myślę" to powinien poznać obydwa te kanały. Kanał rozpisujący się i kanał zamilkający. Każdy coś mówi i z każdego coś wynika.

Bardzo rzadko naprawdę mam na myśli coś złego czy źle komuś życzę. Dopóki nie jesteś osobą, która jawnie próbuje się nade mną znęcać, jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że za moją niezręczną konwersacją czy nadmiernym pisaniem kryje się cokolwiek innego, niż to, co powiem dosłownie. Zresztą, jeśli naprawdę jestem zdenerwowany, to też się o tym dowiesz - słownie.


Świat ukrytych znaczeń jest dla mnie niezbadany, i o ile lubię swój własny świat - kolorowych alegorii i wielkich znaczeń wielkich rzeczy - to świat znaczeń przenośnych w rozmowach pozostaje dla mnie białą plamą, czymś co w ogóle pomijam - dlatego nie myśl też, że domyślę się, czegoś czego nie powiesz mi dosłownie. Zwłaszcza na bieżąco, spontanicznie, bez czasu na właściwą analizę po fakcie.


Na pytanie "Co ja sobie myślę?" najprędzej odpowiedziałbym "To, co właśnie mówię, i nic więcej.". Bardzo często pisząc próbuję wyrazić naprawdę niemalże wszystko, co o danej rzeczy uważam. Uważam, że to powinno stanowić bezpieczną cechę mnie, a nie coś, za co się gani czy wyśmiewa.

Gdyby ludzie częściej mówili, to co myślą, świat byłby o wiele prostszy. I to nie jest uprzedzenie. To jest jasny fakt. Znaczący dosłownie to, co piszę.

Uważam, że wypracowanie przez kulturę ukrytych znaczeń i rozmów polegających na "domyślaniu" jest bardzo uciążliwą jej cechą i w ogóle nie sprzyja optymalizacji przekazów. Nie krytykuję sztuki - nie krytykuję wielkiej niedosłowności, która często jest łatwiejsza do rozpracowania, bo kieruje sie jakimiś schematami utartymi przez wieki - krytykuję "domyślanie" wplatane w zwyczajne rozmowy. Bardzo często wychodzi z tego więcej negatywnych emocji niż pozytywnych, więc dlaczego jest to stosowane?

Co myślą sobie osoby neurotypowe? Też mógłbym spytać. Co gorsza, nie uzyskałbym odpowiedzi.

wtorek, 8 czerwca 2021

Potęgi-energie, czyli co robię z lubieniem postaci

Postaci fikcyjne są mi bliskie, kiedy jestem w stanie poczuć je jako potęgi-energie.


Co rozumiem poprzez potęgi-energie?
Pewien poziom wzniosłości i sprawczości mocy postaci. Nie zawsze chodzi mi dosłownie o moc nadnaturalną, choć bardzo często tego typu fabułom najłatwiej o takie postaci. W końcu moce nadnaturalne zazwyczaj się do czegoś odnoszą, a więc jest to już jakiś link, jakieś nawiązanie, jakieś przypięcie tematyczne, które ma dużo większą szansę wykiełkować w głowie w coś większego.

Lubię kiedy daną energię da się opisać i zdefiniować.

Posłużmy się przykładem Czarodziejek.



Są wojowniczkami, każdej z nich odpowiada konkretne ciało niebieskie z Układu Słonecznego lub dalszych rejonów Kosmosu. Ich kolory, wygląd, cechy są odniesieniami do konkretnych mitologii z "realnego" świata (nawet jeśli nie w każdym przypadku jest to spójne). Co za tym idzie już na starcie mamy pewien pakiet - za konkretną osobą nie stoi samo jej życie, ale cały system nawiązań, które ją definiują. Nie reprezentuje tylko siebie, ale swoją planetę, rodzaj mocy jakimi się posługuje, swój własny unikalny sposób działania. Jest przedłużeniem kulturowych wzorców funkcjonujących w umyśle ludzkim od setek lat.

Idąc dalej - wojowniczki nie są "wojowniczkami, ot tak".
Oprócz treści tematycznej, stoi za nimi cała warstwa fabularna i to, że nie jest to ich pierwsze życie, ale kontynuacja tego, do czego doprowadziło życie poprzednie, łączy ich misja ochrony Księżniczki i wspólnej walki o dobro we wszechświecie, którą powoli odkrywają. Tutaj nie wchodząc nawet w szczegóły, dokłada to kolejną warstwę bycia doprecyzowaną potęgą, która nie tylko ma określone natężenie, ale też kierunek działania. Jedno, zdefiniowane przeznaczenie, które musi wypełnić.

Potęgi-energie tańczą w nieustannym tańcu przeplatających się ich losów i fabuł, ale finalnie i tak spotykają się w jednej, określonej walce, która też jest jak taniec-przedstawienie.

Umowność przedstawienia, w którym udział biorą potęgi-energie jest kolejnym ważnym składnikiem działającym na moje pojmowanie.
Kto widział choć fragment "Czarodziejki" może natknąć się od razu na to, jak schematyczne, odtwórcze są odcinki i jak zawsze walcząc ma się do odprawienia konkretny rodzaj gestów i kroków, w tym wypadku przejawiający się pod postacią ataków, transformacji, ale też ogólnej budowy odcinka i tego, jak bezpośrednio zawsze dąży on do tego samego. Patrząc powierzchownie można by powiedzieć, że odcinki te kpią z widza serwując mu za każdym razem to samo. Jednak patrząc z innej strony, widać coś więcej. Schemat jako część przedstawienia, schemat jako definicja ruchu energii. Czy bez tej powtarzalności były by one takie same?


Siła potęg-energii to coś docenianego przez dość szerokie grono ludzkości. Pojawia się wtedy nowa definicja fabuły - nie chodzi o to, by znać całą fabułę. Nawet znając krótki jej urywek, po obserwacji każdej z potęg można zdefiniować ją sobie w głowie. Relacje potęg ze sobą nawzajem stają się fabułą samą w sobie, a myślenie o nich, wpatrywanie się w nie w kolejnych odsłonach, zacieśnia zarówno myślowe więzy z odbiorcą, jak i wyobrażenie odbiorcy o wzajemnych więzach postaci. Czy nie tak samo działały mity i bóstwa? Przypowieści o celowych powtórzeniach, gdzie każde z powtórzeń rzucało nowe światło na coraz bardziej zarysowany kształt, aż stał się on pewny i określony? Postaci z komiksów i anime są współczesną mitologią. Szczególnie z takich, jak Czarodziejka.

Fandom Czarodziejki jest jak ciągłe definiowanie na nowo tego samego. Kolejne, majestatyczne odsłony rysunków, piosenek czy historii, dotyczących tego, co już znamy. Absurdalność samej idei - kosmicznej wojowniczki w marynarskiej sukience - jest jednocześnie największą siłą, bo sama ta idea stanowi coś niekwestionowalnego i pięknego w nowy sposób, swoistą podstawę do wszystkich warstw, które zostają do niej dodane później. Na tej bazie można stworzyć właściwie dowolną postać, która nadal będzie pasować do świata przedstawionego w anime - który wielokrotnie pokazał nam, że może być niesamowicie otwarty i że właściwie każdy pomysł da się tam "zmieścić". Właśnie dzięki temu od właściwie 30 lat to uniwersum działa i ma się dobrze, pomimo że docelowa historia została zakończona już w latach 90.

Czarodziejka z Księżyca jest rajem dla dorosłych w takim samym, a może nawet większym stopniu niż dla dzieci - to mogę powiedzieć na sto procent. Gdyby nie to nie mielibyśmy w internecie tylu stron, będących właściwie encyklopediami w swojej własnej dziedzinie. Dam wam przykłady!


To tylko wierzchołek góry obfitych, rzetelnych stron o tym świecie wraz z skanami prawie wszystkiego co kiedykolwiek było wydane, linkami do pobierań, rzadkimi pamiątkami sprzed lat, analizami postaci jeszcze raz itp.

Podróżowanie po tego typu stronach-spisach jest dla mnie najbardziej idealną formą "spędzania czasu z daną kreskówką". 
W tytule posta napisałem że chcę powiedzieć "co robię z lubieniem postaci". Otóż, właśnie to.

Jeśli miałbym opisywać, jak najbardziej lubię spędzać czas odczuwając, to było by to:
- puścić muzykę, która w danej chwili podsumowuje mój nastrój, odnosi się do postaci LUB zaskakująco zaczęła pasować do postaci (spontaniczne konfiguracje tego są często najpiękniejsze)
- przeglądać tego typu rzeczy, wyszukiwać obrazki, kolekcjonować je, czytać o szczegółach, cały czas przeżywać na nowo coś znajomego

Na tym jedzie w dużym stopniu cała fandomowa część internetu, to wiem, ale zakładam (a raczej - też wiem) że nie wszyscy ludzie, do których to piszę, wywodzą się z tej samej części internetu, więc chciałem powiedzieć to wyraźnie.

Co w praktyce daje obcowanie z postaciami?

W moim przypadku znacząco wpływa na to, jak się czuję, wprowadza element stałości. Postaci fikcyjne są w stanie określać dzień, stanowić unikalną kombinację kolorystyczno-tematyczną danego dnia, pasować do miejsc, wydarzeń, wreszcie - dzięki swojej warstwowości być przykładami siły i energii do życia, które oczywiście że można znaleźć też wśród osób z realnego świata, jednak były by one dużo mniej kolorowe - przerysowanie i teatralność jest siłą.

Mogą też oczywiście inspirować do wytwarzania własnych obrazów czy przeróbek, ale to nie samo to jest ich nadrzędnym znaczeniem. Bierne tkwienie w fandomie jest równie ważne jak aktywne, i nie każdy musi sam być rysownikiem i twórcą by lubić anime. Często samo odbieranie może uratować komuś życie, i wcale nie wyolbrzymiam. Wielokrotnie gorsze okresy życia pamiętam nie jako to, że czułem się źle, ale jako oś czasu tego, jakie w danym czasie lubiłem postaci i kreskówki, z czym je łączyłem i dlaczego. Zresztą, z dobrymi okresami jest podobnie.

Specjalne kombinacje prawdziwego świata i światów fikcyjnych - tak wyglądają moje wspomnienia.


Czarodziejka nie jest jedynym dziełem które daje mi wielkie odczucia - to ująłem już w poście o zainteresowaniach. Takich faz było dużo i po części już je wymieniłem. Wspominałem też że obecnie przeżywam fazę Jojo's Bizarre Adventure, które ma nawet z Czarodziejką coś wspólnego, tylko zamiast magicznych dziewcząt mamy magicznych siłaczy, wytrzymujących wiele. Każdy z magicznych siłaczy (od części 3 wzwyż) posiada specjalną moc zwaną standem - humanoidalne wyrażenie swojej umiejętności, zamknięte pod postacią wojownika związanego z konkretnym żywiołem, tematem lub rodzajem siły.


Jojo jest kreskówką kierowaną do starszych odbiorców i ma w sobie dużo wizualnej brutalności, jest to wręcz jej nadrzędna cecha, jednak przekaz pozostaje w dużej mierze zbliżony. Jest to wielkie ukierunkowanie siły własnej w daną misję, czynność, zadanie. To podoba mi się zarówno pod względem lubienia potęg-energii, jak i ogólnie idealistycznego myślenia o ludziach, bo pomimo braku zahamowań, Jojo nie jest pozbawione moralności - najczęściej pokazuje ją wręcz w przerysowany sposób, i właśnie na tym gruncie zrównuje sie z Czarodziejką.


Oprócz tego kolejnym punktem wspólnym jest swoista otwartość świata i to zjawisko "można by tam zmieścić każdy nowy pomysł". Też tak jak w Czarodziejce - Jojo ma wiele części i naprawdę granice świata są tam rozciągnięte do maksimum, a unikalny miks między powagą a zupełnie niepoważnymi i można powiedzieć śmiało - kuriozalnymi i ocierającymi się o autopastisz - elementami, jest kolejną odnogą przesady, której szukam, bo ta samoświadomość i humorystyczność działa tu jedynie na plus.

Obecnie oglądanie Jojo było bezpośrednim powodem, dla jakiego zarzuciłem pisanie na kilka tygodni. Jojo oglądałem w 2 miejscach jego osi czasu naprzemiennie dopóki nie zakończyłem pewnych etapów i moje zainteresowanie nadal wzrastało, więc nie mogłem się na niczym innym skupić. Tak naprawdę jestem jeszcze w 3 miejscu ale w punkcie zatrzymanym. Jestem zdecydowanie zbyt ciekawski, żeby tkwić przy jednej epoce - nastroje zmieniają się, a ja chcę poznawać rzeczy kompleksowo i z każdej strony. Nie chodzi o pomijanie, a coś przeciwnego - w pewnym momencie po prostu obejrzę wszystko co było do obejrzenia. Słowo spoiler dla mnie nie istnieje, mogę przeczytać całą fabułę zanim coś obejrzę i jest to dla mnie wręcz warunek oglądania - wiedzieć co się wydarzy w przyszłości, stąd też potrzeba oglądania od tyłu lub na wyrywki, po to by potem "łatać" dziury pomiędzy obejrzanymi odcinkami, nadal mając w pamięci te obejrzane. To też pewne odkrycie i bardzo ważne odkrycie jeśli chodzi o pozostanie zainteresowanym. Jednak o mechanice mojego oglądania rzeczy a szerzej - MYŚLENIA O CZASIE - powinienem napisać kiedyś osobno, bo jest to większa sprawa. Wbrew pozorom ten wpis docelowo nie miał być o samym oglądaniu, ale o wszystkim co robi się potem. "Co robię z lubieniem postaci." Bo to to, co robię z lubieniem postaci, definiuje pozostanie zainteresowanym, jeszcze bardziej niż sam mechanizm oglądania odcinków. Czasami ono w ogóle nie jest potrzebne, czasami obejrzę tylko kilka a potem porzucę oglądanie odcinków np. na pół roku, nadal jednak nie porzucając lubienia postaci i ciesząc się samym ich designem np. słuchając muzyki.


Czemu mówię o muzyce? Postaci właśnie z Jojo czasami stanowią nawiązania do utworów muzycznych lub zespołów. Daje to kolejną ciekawą odnogę lubień, kiedy słuchanie powiązanych piosenek dodaje nowe poziomy do lubienia postaci, które w fabule mogły być zarysowane tylko lekko - ale samo ich imię sugeruje wielogodzinną podróż w odkrywanie muzyki.

Tutaj chodzi o prawdziwe utwory różnych wykonawców z zeszłego wieku, ale w przypadku wielu serii lubię też character songi, piosenki pisane specjalnie pod postaci, bardzo mnie cieszy, kiedy postać ma swoją muzykę. 

To sprowadza się do tego, że to na ile mogę POSZERZAĆ znajomość danej postaci już po obejrzeniu/przeczytaniu danej serii, to ile linków otwiera ona sobą w głowie, decyduje o poziomie przywiązania do postaci i serii. Często wcale nie jest to tak oczywiste jak samo obejrzenie tego co było do obejrzenia, często to, co tak naprawdę mnie ciekawi, znajduje się POZA samymi odcinkami kreskówki czy komiksu, jest tą wiedzą dodatkową dla zainteresowanych, szczegółem, odnośnie tego skąd się dana postać wzięła. A czasem, to co naprawdę stanowi o moim lubieniu, nawet nie jest oficjalnym stanowiskiem autora, tylko jest to jakiś szczegół we mnie samym, projektowany na daną postać w inspiracji oficjalnym dziełem. Może być to też skojarzenie muzyczne z puli ulubionych utworów, albo miejsce, które chcąc-niechcąc podepnę pod swoje własne wyobrażenie tematu, rozmaite synestetyczne miksy które dają mi niesamowitą radochę. Jestem w tym też dość powtarzalny i pula miejsc na mojej mapie, do których się odwołuję, jest tak naprawdę dość ograniczona, ale kiedy coś już podepnę, postaci zyskują niesamowitą siłę, siłę wszystkich dobrych wspomnień i spacerów.
I tutaj przechodzimy do kolejnego rodzaju sytuacji. Nie tylko rozbudowane, dopracowane światy są w stanie dać mi odczucie lubienia potęgi-energii. W skrajnych przypadkach jestem w stanie uwznioślić do takiego poziomu rzeczy pozornie pozbawione treści, znaczenia czy jakiejkolwiek fabuły i z nich samych uczynić special interest, co zależy od okoliczności i uwarunkowań dookoła. Było takich momentów w moim życiu kilka a najbardziej chyba jaskrawym przykładem są dla mnie Zwierzątka z Bakusia


Bakuś - to serek owocowy, dosłownie mam na myśli produkt istniejący po dziś dzień. Na opakowaniach Bakusia od wielu lat widnieją zwierzęta, konkretny smak serka ma swoją własną "maskotkę". [Kiedyś szata graficzna była inna, została zmieniona już w "nie moich" czasach, dlatego na obrazku jest serek z przeszłości.] Otóż miałem wielką obsesję na temat zwierzątek z Bakusia. To, że każdy smak miał przyporządkowaną postać, robiło mi taką eksplozję emocji w głowie, że była to realnie jedna z moich ulubionych rzeczy do myślenia i patrzenia. Całość została spotęgowana przez etap, kiedy do czteropaków serków dołączane były proste gry komputerowe, przez co zwierzątka zyskały w moich oczach konkretny świat życia, lokacje, domki, a wreszcie - także moce, kiedy pojawiła się seria gier "Misja Bakolandia" z tematem magicznych kryształów. Moment, kiedy mogłem do konkretnego zwierzęcia przyporządkować już nie tylko moc-owoc (a więc smak i zapach! wielozmysłowe pojmowanie postaci!) ale i kolor (kryształ), temat (kryształy miały nazwy typu "kryształ mądrości", "kryształ braterstwa") i muzykę (z danego poziomu gry) przypieczętował oficjalnie obsesję, na dokładnie takim gruncie: siedź i wpatruj się.

Byłem w tym o tyle osamotniony o ile przeżywałem tą obsesję bardzo emocjonalnie w czasach, kiedy teoretycznie warstwa treściowa niesiona przez gry Bakuś była już czymś, z czego powinienem wyrosnąć (faza na Bakuś trzymała mnie właściwie do 6 klasy podstawówki, oczywiście pomijając, że trzyma mnie też w jakimś stopniu do dziś, tutaj odsyłam do wpisu o niewyrastaniu), i o ile to co odczuwałem, było w przeważającej większości bazowane na wymyśle własnym i własnym uwzniośleniu.

Świat kreowany przez gry stanowił luźny szkielet na którym nadbudowałem całą swoją treść. Jest to do tej pory jeden z moich ulubionych światów i gdybym miał wybierać "w jakim świecie fikcyjnym chciałbym żyć", uproszczony, kolorowy, możliwy do poznania, a wreszcie - dowolny i własny - świat Bakusia zdecydowanie wyszedłby na prowadzenie jako jedno z wielkich wyrażeń wnętrza. 




Wspomniałem o wielozmysłowym pojmowaniu - myślę, że definiowanie postaci smakiem, zapachem i muzyką było tym, co generowało całą siłę tego lubienia.

Im więcej zmysłów angażuje jedno lubienie, tym lepiej. Mam potrzebę wsiąkać wszystko i jeśli cokolwiek jest mi w stanie dać więcej bodźców pozytywnych, odczuwam radość.

Najczęściej są to miksy wizualność+muzyka jednak kiedy można to rozszerzyć w inne strony zaczyna być fascynująco. Gdyby istniały całe bajki i historie oparte na tym, że postaci mają zapachy, miałoby to wielki potencjał na bycie moimi kolejnymi ulubionymi. Jak teraz się zastanowię chwytałem też dość duże przywiązanie do np. zabawek które miały celowo pachnące elementy lub przedmiotów typu pot pourri lub odświeżacz powietrza.

Rok temu powstały perfumy bazowane na każdej czarodziejce z Czarodziejki z Księżyca. Nie wiem jak fizycznie pachną, ale przeczytanie jaki zapach odpowiada której postaci i wyobrażanie sobie go, jest dla mnie bardzo miłe.