Blog o życiu wewnętrznym

środa, 31 sierpnia 2022

Przebrzydła potrzeba bycia zdatnym (bądź brzydki i pozwól innym myśleć o tobie źle)


"Przebrzydła potrzeba bycia zdatnym"

Czy to synonim do maskowania?

Chyba tak, ale dotyczy większej ilości osób, niż te nieneurotypowe. Więcej - on dotyczy zdecydowanie częściej osób neurotypowych, którzy tworzą wokół niego całą kulturę, czasem traktując to jako jeszcze prędzej synonim do cywilizacji i bycia cywilizowanym faktycznie. Bycia człowiekiem takim, jakiego cywilizacja wymaga.


Wiem że kultura wynika z połączeń, nie zamierzam tego faktu kwestionować - jednocześnie taka właśnie nasza rola, żeby kwestionować te z nich, które prowadzą w ślepy zaułek, zamiast zasiadać w nich na kolejne pokolenie, tylko dlatego że poprzednie w nich siedziało. Inaczej - to jedna z części składowych wpisanych w definicję. Właśnie to że jesteśmy różni i różnie zareagujemy na narzucane nam normy w następnym okresie czasu, mnoży kulturę zamiast ją redukować. To się nie wyklucza. A na pewno nie mamy żadnych obowiązków względem ludzi martwych dawno. Skoro wspólny mózg nadal myśli, to może do jakiś myśli dojdzie. Kiedyś. Przyczyna-skutek. Rewolucja-ewolucja. Brzydko tak. Coraz brzydziej. Wszystkiego najlepszego. I o tym właśnie będzie ten wpis. O rebelii bycia brzydkim.


Potrzeba bycia zdatnym, to jest jakaś składowa bycia jakimś, bycia w sensie stawania się, bycia w sensie zaczynania być, zostawania jakimś, określonym, konkretnym, gotowym, zrobionym, wykonanym, ale jeszcze gorzej - nie dość że zrobionym to jeszcze zdatnym do przebywania wraz z. Zdatnym w określony sposób, żeby przebywać było łatwo, prosto, ładnie, dobrze, bez wad.


*Zacznę pisać jak będę jakiś.


Internet to królestwo wymagania od ludzi, żeby byli zdatni, dlatego piszę dzisiaj w jego kontekście, ponieważ w nim się spotykamy. Wydaje mi się że w ogóle specyfika tekstów pisanych w celu zawiśnięcia w internecie, jest taka żeby one rezonowały z internetem, choćby na zasadzie dialogu z tymi, o których wiem że je czytają. To po prostu sens nawiązywania kontaktu i mówię to zanim zarzucicie mi że nie mógłbym powiedzieć tego samego na rodzinnym spotkaniu (a to półprawda, bo mógłbym, ale inna kwestia czy by z tego wyszło tyle samo, co tutaj).


Mam wrażenie że bardzo trudno uniknąć uleganiu narracji, która mówi nam, że musimy być fajni już dziś, a jeszcze fajniejsi jutro, aż do fajnościowej ekstazy przyszłości, jakby bycie fajnym w ogóle było celem obiektywnym.

Im dalej jesteśmy od normy, tym bardziej musimy się wysilić, by być zdatni-fajni dla tych, co myślą że są w normie, co za tym idzie - wśród osób znajdujących się dalej od normy więcej będzie takich, którzy to Stawanie Się w ogóle odrzucą, wtedy odrzuci ich społeczeństwo (to temat na który nie trzeba już mówić, bo jeśli ktoś tu trafił, to miał z tym jakąś styczność).



Ale jest inny temat, na który warto mówić, bo stąd (z doświadczeń z internetu i doświadczeń z świata realnego) biorą się zinternalizowane zarzuty do siebie samych. Ile razy widzieliście samobiczujących się znajomych? Nigdy? Nie wierzę, w takim razie nigdy nie widzieliście żadnego kreatywnego hobby od wewnątrz.


Jest tendencja wartościować siebie. Mówić - o, te teksty, pisałem w wieku 16 lat. Wtedy byłem o wiele zbyt dziki! Ha ha ha! Teraz piszę obiektywnie bardziej przystępne teksty. Ha ha ha! A to moje grafiki z wtedy. Teraz robię o wiele lepsze grafiki. Urosłem. Ble. To jest do kitu. Takie nastawienie. Śmiech? Czy śmiech ma być metodą na to, by brzmiało to luzacko? To nie brzmi luzacko. To brzmi, jak cierpienie, bo jeśli nie jesteś pokojowo nastawiony i dobry sam dla siebie z kiedyś, to oznacza tylko tyle, że dla siebie z dzisiaj, też niedługo będziesz zły. Gdybyś pomyślał nad tym trochę zauważyłbyś wielki błąd logiczny, po co cieszysz się tym, że teraz jesteś fajny, skoro jutro powiesz, że wcale nie byłeś. A w praktyce rzeczy które robisz, nawet jeśli robiłeś je by się nimi pochwalić, i tak nie są ani brzydkie, ani ładne obiektywnie, bo dla każdego będą inne. Więc dla ciebie one po prostu są rzeczami, jakie robisz w danym momencie. Zrzuć z nich tą wagę, a nie będzie trzeba ani się nimi chwalić, ani z nich śmiać. Są tylko lekcją którą przeszedłeś, ani dobrą, ani złą.


Toksyczna pozytywność? Kiedyś w tym kontekście mi ją zarzucono (chodziło o temat nieustannego lubienia wszystkich swoich przeszłych zainteresowań, z celebracją i szacunkiem na jaki zasługują). Jeśli zabrnęliśmy tak daleko w tym, że każdy ma wręcz obowiązek raz na jakiś czas poobrzucać przeszłego siebie gównem dla skromności, zdrowia i pomyślności, to wolę być w tej toksycznie pozytywnej części. Jakimś cudem w moim brzydkim gronie wszyscy mamy się o wiele raźniej, przynajmniej z intencji, a kierunek i intencje to dużo, nawet gdy spontanicznie emocjonalnie czasem wychodzi różnie. Nie chodzi mi wszakże o udawanie, że istnieje jakieś magiczne grono, którego wszystkie te problemy nie dotyczą.


Bo w potrzebę bycia zdatnym łapią się nawet osoby, którym nie po drodze z normami i które główna grupa wyrzuca, a jeśli tak jest, to bardzo źle.



Pozwólmy sobie być niezdatni.

Pozwólmy sobie zachowywać się dziwnie, bo zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo będzie to dziwne, i ktoś, dla kogo będzie to normalne, więc po co w ogóle się tym przejmować.

Pozwólmy sobie pisać coś, za co ktoś nas skrzyczy, z kim się pokłócimy, a potem w czymś innym zgodzimy, bo to są emocje do których odbiorca ma prawo i my też mamy prawo. Nie ma sensu asekurować się by przypadkiem ktoś czegoś nie odczuł. Jemu wolno. A tobie wolno być tobą.

Pozwólmy sobie robić obrazek/rzeźbę/danie/książkę/piosenkę/rozmowę/działanie które komuś się NIE spodoba, a potem komuś innemu się spodoba. Pozwólmy sobie na to.

Pozwólmy sobie przez kilka lat być jacyś, a przez następne jacyś inni. A potem znów inni i tak w kółko, bez wyrzutów sumienia, jakbyśmy mieli jakieś role do spełnienia, a bez tego coś by się miało rozsypać (nic się nie rozsypie).

Pozwólmy sobie traktować te etapy z szacunkiem a nie wartościowaniem, bo ty, którego teraźniejszością było wczoraj, wcale nie był mniej wartościowy od ciebie, którego teraźniejszością jest dzisiaj.

Pozwólmy sobie widzieć, że ktoś z kim rozmawiamy w danej chwili też jest tylko na jednym z takich swoich etapów, więc po co wymagać od niego by był gotowy, wykonany, zrobiony? Nigdy nie będzie. Po co oceniać go jak postać, która miała by być zaprojektowana w dobry sposób?



To nie jest casting do którego trzeba dorosnąć. Punkt do którego wszyscy się śpieszymy i w którym każdy ma zaprezentować siebie z najlepszej strony.

Nie istnieje najlepsza strona, bo każda ze stron jest tylko etapem, reakcją na określone otoczenie, i bez otoczenia nie ma racji bytu, a skoro każdy ma inne otoczenie i inną historię, po co w ogóle brać to pod uwagę i porównywać?



Nie ma człowieka obiektywnie gotowego, obiektywnie obeznanego w świecie, obiektywnie wiedzącego coś.

Nie jesteśmy tu po to by być obiektywni bo to pojęcie-pułapka, nie mające prawa istnieć dopóki jesteśmy... subiektywnymi bytami-odbiorcami. Nie jesteśmy tu po to żeby być życiowi, tacy, co się znają na życiu, bo nie ma obiektu życia w oddzieleniu od bytów, ono jest tylko w umysłach osób i zawsze widzisz je przez soczewkę. Nie jesteśmy tu po to by spełnić cudze oczekiwanie bycia zabawnym i ciekawym. Jesteśmy (każdy osobno) po to by myśleć i iść dalej. Każdy z osobna. A z tym rzadko kiedy łączy się bycie zdatnym, przydatnym, przystępnym, ładnym, gotowym, przyjemnym, bo to w ogóle nie kwestia autoprezentacji, tylko autonomii i wglądu wewnątrz. Myślę że tej informacji warto dać wsiąknąć. Tak, nawet będąc skupiony na osobach z zewnątrz, robisz tak naprawdę w przeważającej mierze wgląd wewnątrz, przez to że to TY go robisz. I finalnie i tak zostajesz tylko z tym wglądem. Nie z rzeczami, jakie zrobiłeś albo jakimi zobaczyli cię inni. To co masz na własność to tylko ten wgląd.



Pisałem o zalecie internetu jaką jest dawanie nam platformy na komunikację. Z drugiej, bardzo nieładnie kuszącej strony, internet robi nam z mózgu gówno, sugerując, że żeby mieć głos i docierać, trzeba być takim, jakiego tłum chce. Wartością zaczyna być sam zasięg i to, do ilu osób wirtualnie się dotrze, ale nie do ilu faktycznie się dotrze myślowo. Pojawia się wtedy pytanie do kogo tak naprawdę chcesz dotrzeć jak. Dajmy sobie dotrzeć do ludzi źle. Bo możesz do większości dotrzeć źle, ale do tych 5 osób z tyłu dotrzeć właśnie tak, jak chciałeś. A przede wszystkim dotrzeć do siebie. O ile nie jesteś zależny od tego tłumu w jakikolwiek wiążący cię sposób (a większość osób mających wolną wolę i będących tu dobrowolnie, nie jest, bo nikt nie dostał przymusu, być internetowym mikrocelebrytą ani obietnicy ile czasu będzie to trwać), nie ma żadnego sensu, byś do większości dotarł dobrze w pierwszym momencie, bo liczą się ci, którzy zechcą zostać na drugi moment. I im bardziej będziesz sobą w pierwszym momencie, tym lepiej odsieją się ci, którzy i tak powinni się odsiać. I im lepiej się odsieją tym większa szansa że sami zbudują nowy tłum, taki, do spędzania czasu i życia. Dla nich nie musisz być zdatny, bo już byłeś zanim cię poznali, jeśli w ogóle można mówić o jakimś byciu.

Tu pojęcie zdatności przestaje funkcjonować - chodzi po prostu o to że nadajecie na tych samych falach. A o tym nie dowiedziałbyś się nigdy, gdybyś od początku zamiast pisać jak chcesz, pisał tak jak trzeba.


Jakość nie ilość. Tak, ten tekst to kult naturalności ubrany w inne słowa.



Próby ustanawiania obiektywnych wartości, plusów i minusów, tego co pożądane i nieporządane, niosą w sobie same wady. Istnieje tylko subiektywność.


Jeśli coś łączy moich znajomych to właśnie to, że są brzydcy. Nie brzydcy, że negatywni. To mówię tak dla żartu. Brzydcy społecznie. Nie atrakcyjni. Nie tacy, co ich tłum pochwali i powie, że to najwspanialsze odkrycie sezonu. Wiecie, to najwspanialsi ludzie.


Jak możesz mówić że są brzydcy, to takie... brzydkie!! 


Kult piękna. Kult sukcesu. Kult bycia kimś, kim tak naprawdę nikt nie był nigdy, nawet jak myślał, że jest, a reszta wzięła to jako pewnik bo uwierzyła, że też mogą takimi zostać.

Bardzo niepokoi mnie ta tendencja internetowa. Nagle coś, co, kiedyś było jeszcze domeną jakiegoś wąskiego grona osób ze świata telewizji i gazet, stało się czymś w co jakiś losowy nastolatek wpada (bo nagle każdy nastolatek może być osobą publiczną potencjalnie, niejako od razu się nią staje zaczynając publicznie publikować) i łyka jakby to była najprawdziwsza prawda o świecie. To jest kult bycia zdatnym w tak skondensowanej formie. I pojawia się wszędzie. Niezależnie czy to mikrospołeczność fanów jakiejś niszowej rzeczy, hobby manualne, czy jakieś influencerstwo z milionami wyświetleń. KAŻDĄ skalę toczy ta sama choroba. W każdej skali pojawia się definicja czym jest bycie fajnym i pięknym, a czym jest bycie brzydkim. I to mnie naprawdę niepokoi, wiem, że jest stare jak świat. Wiem, że nie powstało wraz z internetem czy XXI wiekiem. 

Nie, nie chodzi o jakieś, kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów. Nigdy nie było czasów a teraz są wręcz dobre czasy


Ale internet zmienia skalę w zwieloktrotnionym tempie przyrostu odbiorców, tej iluzji, że czujesz się kimś, a więc chcesz jeszcze bardziej się stawać. Im więcej jest potencjału, możliwości, tym więcej jest też przypisywania im wartości. Przypisywania wartości sobie, wartości innym, można gadać w nieskończoność o czymś co nie istnieje. I im bardziej jednostka jest wystawiona na opinię szerokiego grona, tym bardziej kanony wartościowości i wygranej się zawężają. I tym bardziej świadome wyjście z nich jest aktem rebelii. I tym jest właśnie bycie brzydkim.


Chyba nie muszę tłumaczyć, że wszelkie mniejszości, są z automatu brzydkie/inne/dziwne dla większości, ale one też chorują wewnątrz, na te same podziały, więc nie, nie ma nic obiektywnego, nie ma czegoś, że dojdziemy do ściany, o, oto społeczność idealna, wolna od problemów; tak samo jak nie ma jednostki, która, jest wolna od poczucia ciężaru związanego z życiem w społeczeństwie.



Kierunek nieprzejmowania się jest tylko kierunkiem, w którym jedziemy w nieskończoność odwiedzając kolejne przystanki, a nie miejscem, gdzie faktycznie da się zaparkować. To nie jest złe. Rzeczą, jaka motywuje do dalszej podróży jest doświadczenie samo w sobie i różnorodność tych przystanków, a ona istnieje tak czy siak, niezależnie jakim tematem się zajmujemy.


Doświadczenie samo w sobie. Wiesz, niezależnie co robisz, i tak sam dla siebie wygrałeś, bo myślisz nadal.


Teraz mogę być anty-kołczem. "PRZESTAŃ PRÓBOWAĆ!!! STOP TRYING!!!!!" "Przebywaj bez starań."

"A weeeeź to wszystko nie istnieje."


Jak za dużo myślisz o tym, że za wszelką cenę masz mieć wyjebane, to tak naprawdę wcale nie masz. Nie istnienie też jest iluzją, gdy tylko obsadzisz to jako pewnik. Nieszczęście. Fajnie jest być.


Problemem jest to że ten wpis też próbujesz podświadomie skategoryzować. Czy się z nim zgadzam? Czy on stara się być fajny? Czy jest fajny? Zdatny? Zdaje? Chyba nie zdał dziś, bo nie łączy wątków! Wątki istnieją! Ohh! A jednak następne zdanie przeczy temu napisanemu kilkaset znaków wcześniej. To tylko znaki. A przypisywanie im wagi emocjonalnej i ocena, to już twój konstrukt któremu pozwoliłeś żyć w głowie.


Internet wzmaga bezwzględność. Wąskość tej furtki w jaką trzeba trafić.

Powstała swojego rodzaju logika internetowa według której żeby móc się wypowiedzieć o jakimkolwiek problemie, powinno się nie być już jego częścią a innymi słowy: sprawiać pozory, że nie jest się jego częścią, bo inaczej nie ma się prawa głosu krytycznego, bo to hipokryzja (tymczasem każdy człowiek jest hipokrytą przynajmniej częściowo i im szybciej zrozumiesz to sam o sobie tym lepiej).

Czy problem *stawania się* jest moim problemem? Oczywiście, że jest, to pisałem właśnie w wpisie o zinternalizowanej potrzebie zaczęcia być jakimś, żeby mieć prawo zacząć publikować w sieci.

Kiedy miałbym o tym pisać? Jak osiągnę pełne wygaszenie po śmierci, jeżeli? Nie istnieje stadium człowieka, które miało by dopuszczać do dostępu do wypowiadania się o swoich wadach bez bycia ich współudziałowcem, bo wady towarzyszą człowiekowi przez całe życie.

I o to mi mniej więcej chodzi w byciu świadomie brzydkim ("brzydkim", nie na siłę oskarżającym samego siebie). Byciu tym człowiekiem z wadami, a jednocześnie śmiało pisaniu o nich bez sztucznego siłowania się, bo to jest właśnie coś, w czym mamy pełne pole do popisu. I nie trzeba udawać, że już z nich wyszliśmy, i że nasze wpisy sprzed 8 lat są śmieszne. Nie trzeba tych całych fikołków wizerunkowych. To są wszystko fikołki. Pomyśl nad nimi a zauważysz że czasem robiłeś je z nerwów i asekuracji, a nie z realnej opinii.


Wiecie co jest tak naprawdę fajne? Tak w kwestii stawania się? Na każdym etapie? Chciałbym nadal sobie przebywać. To jest cool potrzeba. Rzucanie jakiś zdań w przestrzeń, to tylko jedna składowa tego, żeby w tym przebywaniu działy się jakieś rzeczy.


Czasem wpisy piszę z taką niepisaną dedykacją do kilku osób. Coś w rzeczach jakie widzę dotyka mnie do tego stopnia, że czuję że to temat na dziś.


Mam wielką nadzieję, że nie zrobi mi dużej różnicy, że ktoś potraktuje to jako przedmiot do oceny i wykryje jakieś błędy albo zalety. Dobrze, że miał chwilę rozrywki, jeśli lubi. Nade wszystko dobrze że poszedł gdzieś swoimi myślami. Ale to chyba tyle. Tak samo jak to, że ktośtam daleko na drugiej półkuli coś stworzył, mi się spodobało i słuchałem tego cały dzień. Dzięki temu poszedłem gdzieś myślami. To dobrze subiektywnie coś lubić. Ale nigdy, nie ulegaj iluzji że to jest obiektywne i poprawne, tylko dlatego że pomyślało tak na raz 1000 czy 100000 osób.

Jak przestaniesz myśleć, że istnieje poprawność i zdatność, okaże się że wolno ci zrobić dosłownie każdą rzecz, nienaruszającą innej osoby.


Rób nie tak by kogoś naruszyć, tylko poruszyć.



Jedyne co warto pamiętać i z czym iść, to myśl, że jest naprawdę dużo ludzi. I że obawa, że będąc sobą nie trafisz na tych dobrych dla ciebie, jest błędem przez samą liczebność puli wyboru.

Jesteśmy w stanie wybierać swoich znajomych z puli prawie całego świata, a przynajmniej świata, który znamy. Więc bądź brzydki, a znajdziesz swoich.

To mózg, który potrzebuje tysięcy lat na zrealizowanie jednej myśli.


Najbardziej wspaniałą cechą historii jest to, że jest wspólna. Im bardziej odległa, tym bardziej jest wspólna - wspólna z ludźmi z mniej i bardziej dawnej historii.


Jest taki fragment tego odczucia który niezmiernie mnie fascynuje kiedy myślę np. o tym, jak starożytność była po równo interesująca dla osoby z XVI czy XVIII wieku, początku XX wieku czy zupełnie dziś, że te same inspiracje, nadzieje i marzenia przebiegały przez umysły odległych czasowo osób, że ta historia historią była już dawno, w czasach innej historii; że każdy kolejny wiek wpisywał się w nieustanny cykl powtórzeń, by na zawsze być już pamiętany. Jak niewyraźne echo wspólnej duszy, świadomości przenikającej wiele świadomości i tak naprawdę niewiadomej w całości dla nikogo - ale reinterpretowanej i reinkarnowanej tyle razy, aż na nowo przybierała formę, nawet nie taką jaką fizycznie na początku miała - za każdym razem inną, zależnie kto ją interpretował. Płynność. Przepływanie pomiędzy wydarzeniami. Rzeczy których nie sposób widzieć w teraźniejszości - ich kształty widać dopiero, patrząc wstecz.

Myśl o osi czasu i jej kształtach to jest poczucie łączności, którego nie daje mi żadne zainteresowanie teraźniejsze traktowane w wyjęciu z szerszego kontekstu. Zainteresowania teraźniejszą popkulturą gdy traktować je pojedynczo ograniczają się do osób, żyjących w momencie rozkwitu tejże popkultury. A tu pojawia się odczucie jakby duch danej rzeczy rozrósł się między pokoleniami, jakby w jego skład wchodziły całe warstwy wieków, wszystko było nieustannie mnożone i dzielone, informacja rozpływała się żyłami międzyludzkich powiązań.

Kultura jest informacją a jej nurt zależy od koryt jej przepływu wyżłobionych przez wieki.

Wydarzeń z przeszłości zawsze będzie więcej niż z teraźniejszości dlatego to z osobami przeszłymi mamy częstszy kontakt, niż z żyjącymi obecnie.

Pojedynczy człowiek nigdy niczego nie dokonał ale łącząc siły z wszystkimi warstwami osób, które trzymają go niewidzialnie za ręce z przeszłości i które same są przez dalszą przeszłość trzymane, zmienia rzeczywistość. To nie uduchowione gadanie, nie chodzi mi o żadną nadrzędną świadomość ale prosty fakt. Niczego nie wykonujemy samemu. Wszystko wykonujemy z pomocą narzędzi, wymyślonych przed wiekami, w sposoby, ustalone zanim się urodziliśmy. Były one modyfikowane nieskończoną ilość razy i my też je zmodyfikujemy, ale to tylko dokłada kolejną warstwę do warstwowca tworzonego wiekami. To tak jakby świadomość nie była tylko nasza, ale zaczęła się dawno temu a wraz z nami popłynie do wszystkich, którzy będą później. Nawet najbardziej pozornie niewnosząca nic do historii osoba pozostawia ślad w materii tej wspólnej świadomości. W czymś, co jest jak wspólny mózg w którym jesteśmy tylko rozbłyskami neuronów. Sieć informacji jest mózgiem.

Dobra, wiem że to banalne ale piszę to właśnie dlatego że czuję to jakoś emocjonalnie - przede wszystkim emocjonalnie; jest w tym coś co daje odczucie mrowienia wewnątrz i tego co realnie zdefiniowałbym jako coś fascynującego, dosłowny Powód do bycia zainteresowanym. Zainteresowanym wszystkim naokoło.

Bardzo często myślę sobie, że uwielbiam ludzkość, pomimo wszelkich wad. Ale kiedy myślę o ludzkości nie myślę o samej ludzkości z teraz, czy z kiedyś. Myślę o nieustannej współpracy dzisiaj z wczoraj i przedwczoraj. To przepływ uwielbiam. Strumień.

Kiedyś pisałem że czuję jakbym każdą rzecz robił wraz z sobą z wczoraj. Teraz większa myśl - czuję jakbym każdą rzecz robił z mnóstwem osób z przed przed przed wczoraj i ich jeszcze odleglejszych poprzedników.

Świadomość, że w żadnym szczególe istnienia nie jesteśmy samemu, że nie istnieje coś takiego jak samotność, pojedynczość i autonomiczność w realnym znaczeniu - wszystko wpływa na siebie - jest po równo wielka jak i uwalniająca. Nie ma w tym żadnego znaczenia czy wierzymy w coś czy nie. W jakimś sensie jesteśmy wysłannikami przeszłości. To pomniejsza naszą rolę, ale jednocześnie powiększa.

Każdy atom w naszym domu jest śladem czyjejś myśli dzięki której został przeniesiony i tkwi na swoim miejscu. Wydobyty z ziemi i złączony z innymi substancjami z innych miejsc. A to nawet jeszcze nie warstwa myślowa. Tysiące warstw martwych ludzi kreują teraźniejszość w dużo większym stopniu niż żywi i choćby przez tą świadomość nigdy nie będziemy sami.

Dlaczego lubię postaci i fabuły stanowiące nawiązania do wyrytych przez wieki schematów? Dlatego bo czuję, że są więcej niż tym, czym są. Są jedynie manifestacjami sił, które obecne były na każdym etapie rozwoju ludzkości.

Żadne dzieło nie powstało przez jedną osobę. Jedynym powodem, dla jakiego ludzkość tworzy, jest to, że uczestniczy w zaczętym dawno cyklu wzajemnej inspiracji.

Gdyby była nas ograniczona ilość i żylibyśmy wiecznie, nie moglibyśmy się inspirować w tak miliardkrotnej skali. To prawdopodobieństwo różnorodności decyduje o istocie nowych dzieł. Element losowy, który sprawia że konkretny człowiek modyfikuje zapoczątkowany dawno cykl powtórzeń na swój sposób.

Gdyby nie różnorodność kolejnych świadomości ludzkich i ich przemijanie, nie mogły by zaistnieć lawiny prowadzące do stworzenia konkretnych rzeczy.

To mózg, który potrzebuje tysięcy lat na zrealizowanie jednej myśli. Jak dawno zaczęła się myśl, którą dopiero my dokończamy?

niedziela, 7 sierpnia 2022

Nie gratuluj mi że idę do pracy.

Nie gratuluj mi że idę do pracy, bo to zupełnie inaczej przekłada wagę tego. Przekłada ją na mnie i brzmi, jakby to była kwestia moich chęci i umiejętności. Jak bardzo pracowanie nie zależy od chęci i obiektywnych umiejętności w przypadku osób z niepełnosprawnościami - prawdopodobnie wiedzą tylko ci, których to dotyczy. Gratuluj pracodawcy, że podjął decyzję że wolno mi pracować. Albo gratuluj rachunkowi prawdopodobieństwa.



Wiem, że gratulowanie osobom - na różnych etapach życia - jest bardziej kwestią utartej formuły kulturowej i w ten sposób istnieją gratulacje tego że ktoś poszedł na studia, że ktoś długo bezrobotny poszedł do pracy, że ktoś zmienił stan cywilny i tak dalej. Mimo wszystko coś w tym wyrażeniu mnie razi, bo to nie jest ani zasługa, ani osiągnięcie. Chyba, że rozpatrujemy to jako analogię czegoś w rodzaju wygranej w loterii. Jej też można gratulować, a przecież nie jest efektem umiejętności. Jednak i tak użyłbym przy tym innego słowa. Trafienie na pracodawcę jest swoistym graniem w loterię, tylko że jeśli jesteś autystyczny, to w tej loterii masz same puste losy i możesz czekać na ten wygrany latami - to nie jest kwestia tygodni, to jest dosłownie kwestia lat, więc musisz mieć jakby jeszcze więcej szczęścia, zakładając że w ogóle masz motywację - ją łatwo stracić już po kilku próbach.



Pomysł na ten wpis przyszedł mi do głowy kiedy zorientowałem się, że obawiałem się mówienia innym, że pójdę do pracy i że teraz pracuję, właśnie przez to, jakie odpowiedzi to może wywołać - to może być po prostu grzecznościowa konwencja, ale często mocno ją przekracza. Słuchanie reakcji brzmiących jak ulga, i próbujących mi przekazać że WRESZCIE nie jest fajne, bo podprogowo nosi też w sobie to takie oczekiwanie i pogardę dla czasu, w którym nie pracowałem - tutaj chciałbym zaznaczyć że to że teoretycznie powinienem nie rozumieć ukrytego przekazu, nie znaczy, że tego nie wiem i nie widzę, bardzo dużo rzeczy widzę z obserwowania innych. A to że taką opinię mają osoby (dorosłe, pracujące, sprawne) o osobach, które z jakiegoś powodu mogą ("wolno im", choć ja bym tego z wolnością nie łączył, bo to jest wypadkowa przymusów wynikających z braku możliwości) siedzieć w domu i nie pracować, zauważyłem dość dawno, kiedy te same osoby wypominały mi to z jakimś rodzajem wyrzutu, znowu - jakby to była moja wina, i jakbym powinien przeprosić i zacząć się starać, a na pewno będzie inaczej, i będą mogli spokojnie pomyśleć, że żyję tak jak oni, dorośli, pracujący, sprawni - a więc też jestem dorosły, pracujący, sprawny. 

Bo przecież jestem w takim wieku, że już powinienem. 

A kiedy coś na tej linii - wieku i stanu obserwowanego - im się nie zgadza, doznają połączenia poczucia nagłej niesprawiedliwości (no bo jak to, nie pracuje a żyje?) i potrzeby naprawy świata (powiedzmy mu żeby się postarał, a znormalnieje i jego sytuacja natychmiastowo się poprawi) przy czym ZUPEŁNIE POMIJANA JEST WARSTWA BUDOWY MÓZGU I MOŻLIWOŚCI jakby tematu nie było, a moim głównym problemem było to, że mi się w dupie przewraca, a nie to, że ledwo żyję (na fakt wieloletnich problemów psychicznych wynikających z reakcji ludzi na nieneurotypowość tacy ludzie są ślepi, bo to ten sam rodzaj ludzi, który w te problemy psychiczne wpędza).



W tym jest dużo faktycznej niesprawiedliwości ale na zupełnie innym gruncie. Wiecie już, dlaczego nie lubię tych rozmów (zarówno tych, gdy ktoś się mnie pytał czy pracuję, tych, gdy ktoś mi mówił że MUSZĘ pracować, i tych gdzie ktoś mi potem, w rezultacie gratuluje)? Wszystkie obracają się wokół oceny osoby, ale bez faktycznej chęci zrozumienia osoby.

Potencjalny dalszy przebieg takiej rozmowy może być różny, ale efekt jest właściwie ten sam - albo zaczynam próbować tłumaczyć siebie, i osoba stwierdza, że jestem niegrzeczny/bezczelny, albo zaczynam próbować tłumaczyć siebie i płaczę i/lub osoba kończy rozmowę z niezręczności i braku wiedzy o autyzmie, a ja sam zaczynam czuć się po prostu źle, bo biorę sobie jej oskarżenia do siebie i faktycznie zaczynam czuć poczucie winy, bo z przyczyn niezależnych od mojej warstwy świadomej, nie mogę być człowiekiem do końca (to że treściowo rozumiem, że to nie jest temat do zamartwiania, nie zwalnia mnie z posiadania emocji).


Ludzie, którzy naprawdę mnie znali, nigdy nie zadawali mi tych głupich pytań, bo wiedzieli, z czym mam problem, wiedzieli, że dla mnie osiągnięciem jest posługiwać się mową i czasem wyjść z domu i wytrzymać wizytę gdzieś raz na jakiś czas, wiedzieli że włożyłem w to mnóstwo wysiłku, i to są faktyczne rzeczy jakie się wydarzyły w formie mojego "rozwoju", i nie rościli sobie prawa do tego żeby mi mówić, że przecież mógłbym iść na kasę do sklepu, bo na pewno bym wytrzymał, i został bym człowiekiem, a w ogóle to mógłbym pójść na studia/zrobić trzecią szkołę, bo przecież jakbym zrobił, to bym dostał pracę jakąś umysłową, może coś z moją wiedzą nie tak, skoro nie mam tej pracy, to na pewno moja wina wiedzowo.


Nikt nie rozumie że wina jest neurologiczna, i że właściwie to żadna wina, bo trudno nazywać winą coś, co jest tym, jaki w ogóle jestem, od urodzenia. Dopóki jesteś dzieckiem, wolno ci być dzieckiem, kiedy zaczynasz być dorosłym dzieckiem niepełnosprawnym, inni próbują wzbudzić w tobie poczucie winy.



Sytuacja wygląda w ten sposób, że z znalezieniem pracy mam problem i to ogromny. Przez słowo znalezienie mam na myśli znalezienie zakończone sukcesem, i przechodzące etap odpowiedzi na CV, "rozmowy" o pracę itp. (cudzysłów jest tu celowy, to taki mój żart, że wiecie, ja i rozmowa, z człowiekiem którego pierwszy raz widzę i jestem w sytuacji stresowego zablokowania - to nie działa). To jedna sprawa. Pod tym względem gratulacje powinny się należeć nie mi, ale osobie, która w ogóle weźmie mnie pod uwagę w rekrutacji, dostając od razu cały pakiet "problemów" (często nie będących tak naprawdę problemami, ale z zewnątrz się tej osobie problemami wydającymi), jakie się wiążą ze mną. Pod tym względem społeczeństwo jest kompletnie źle skonstruowane i źle uświadomione, bo można z góry powiedzieć że większość miejsc pracy osobę, która może mieć jakieś niestandardowe zachowania, po prostu oleje, a mówimy tu tylko o puli tych miejsc które w ogóle DLA MNIE były by wytrzymywalne - wytrzymywalne tzn. możliwe do wytrzymania, takie, które nie przeciążają sensorycznie i zwyczajnie nie przekraczają możliwości - czyli odpada kolejna większość prac (i można dołożyć kolejną część składową do tego co pisałem w pierwszym akapicie o pustych losach na loterii, zwłaszcza gdy mieszka się w małym mieście w którym można robić właściwie tylko kilka rzeczy, w którymś momencie już przestajesz nawet sprawdzać ogłoszenia bo widzisz jak mało to przynosi). 


Pozostaje wyrobić orzeczenie o niepełnosprawności i szukać pracy dla osób niepełnosprawnych, która to tolerowanie odmienności, powinna mieć wpisane w zasadę. Ale w praktyce to też może się skończyć źle, bo ludzie zakładają biznesy mające zatrudniać niepełnosprawnych nie po to, żeby dać im miejsce pracy, ale po to, by zarobić, bo po to ludzie zakładają biznesy, a kwestia dobrostanu osób i przeszkolenia może być przy tym pomijana. Nie mówię że wszędzie - po prostu można też źle trafić, bo ludzie to jednak nadal ludzie, i mało jest ludzi którzy naprawdę robią coś z zamysłem pomocy komuś. To nie jest oskarżenie - to jest statystyczne stwierdzenie faktu, a jego przyczyny też są wyjaśnialne.

Można powiedzieć, że jako osoba autystyczna, mam problem z ludźmi, ale to też często ludzie mają problem ze mną - i nikomu nie jest na rękę, żebym pracował. W ten sposób wracamy do punktu wyjścia i sposobu myślenia, który nazwać można "czego nie widać tego nie ma" i spychania niepełnosprawnych do siedzenia w domu, bo przecież tam ich nie widać, a więc ich nie ma.

Nie chcę żeby ten wpis brzmiał źle dla osób, które go czytają - prawdopodobnie także rodziców dzieci autystycznych które kiedyś urosną i kiedyś zderzą się z zupełnie tą samą ścianą, z jaką ja się zderzam. Nie ma jednak co udawać, że jej nie ma, bo to było by właśnie dokładnie podążanie narracją neurotypowych, według których powinno nas nie być.


Uważam że moja aktywność internetowa sama w sobie ma być swoistym krzykiem "istnieję, nawet jeśli nie jest to wygodne" (tutaj można wpisać kilka mniejszościowych cech, z jakich się składam) i właśnie dlatego piszę ten wpis, na ten temat, o jakim nie lubię mówić, ale o jakim zdecydowanie trzeba mówić. Chciałem też napisać ten wpis jako swoisty załącznik, coś co mógłbym wysyłać właśnie jako odpowiedź na ten rodzaj rozmów.


Moja nowa praca też jest przeciążająca sensorycznie. Pod tym względem gratulacje też są niesmaczne. Brzmią trochę jak "gratuluję ci, że teraz możesz już pominąć swoje zainteresowania i w wolnym czasie spać". Jest to bardzo dalekie od tego, żebym czuł się tak, jak człowiek który idzie robić coś co umie i może wytrzymywać. Jednak jest wykonalne - i to do tego właściwie trzeba dążyć bo, parafrazując moich rozmówców, "coś trzeba robić w końcu". To, że coś jest (po założeniu słuchawek dousznych oraz nauszników wyciszających na raz) wytrzymywalne - jest wielkim szczęśliwym trafem.


Moja poprzednia praca przekraczała moje umiejętności o wiele bardziej, przez co moje zdrowie umysłowe też podupadło na jakiś czas (nie mówiąc już o chęciach do pójścia do pracy znowu).


Ten wpis nie ma na celu opisywania tego, co się gdzie działo/dzieje, bo chodzi o zupełnie inną część tego wydarzenia. Odbiór społeczny tego czy ktoś pracuje/nie pracuje, i problemy z tego wynikające. Chciałem nakreślić - z pełną świadomością że odbiór tego jest zły - że bardzo często, osobom autystycznym mającym rodzica, łatwiej jest dłużej nie pracować, pomimo bycia teoretycznie dorosłym, niż znaleźć pracę którą da się wykonać (zwłaszcza gdy wiemy, że pójście do pracy właściwie równa się u nas temu, że nic innego już nie zrobimy w danym dniu / tygodniu / życiowo, a przecież dopiero co uwolniliśmy się od szkoły - to też wymaga kilku lat powolnego podnoszenia się, a te kilka lat na zainteresowania jest psychicznie niezbędne, by pozbyć się chęci nieżycia, w którą wpędzało wcześniej środowisko szkolne). I to nie znaczy, że idziemy na taką łatwiznę. To nie jest "nie chce mi się pracować" i "wolę się nudzić" (temat nudy, i tego jak często ludzie pytali mnie, czy się nie nudzę w tym domu, odkąd skończyłem liceum, to temat na kolejny wpis - myślę, że takie osoby nie mają nawet pojęcia, ile rzeczy można się dowiadywać i robić nie wychodząc z domu, i jak bardzo ZACZĄŁEM czuć się dobrze dzięki temu, ale to już mówienie oczywistości). To jest raczej "na określonym etapie emocjonalnym, psychicznym i neurologicznym, wolę pozostać w bezpiecznym świecie domu i zainteresowań, które znam, niż iść w miejsce, z którego mógłbym, mówiąc wprost, trafić raczej do szpitala, niż wynieść coś dobrego dla siebie, i i tak nie przepracować nawet miesiąca, w innym wypadku zacząć krzyczeć i zostać wyrzucony, a w najlepszym wypadku pracować, ale po wejściu do domu iść spać, i nie umieć opanować kwestii higieny i posiłków". 

Wydaje mi się że ludzie są przede wszystkim niegotowi na to że ktoś może być samoświadomy. Bo jak to - mieć dysfunkcje, ale jednak być na tyle sprawnym umysłowo, żeby o nich wiedzieć i jeszcze mówić? I tacy ludzie każdy argument o tym dlaczego sobie nie poradzę, też potraktowali by jako brak wiary w swoje możliwości, a nie faktyczną ocenę sytuacji, że naprawdę można by mieć znaczne pogorszenie stanu zdrowia i zupełnie wyłączyć się z świata ludzi, żeby nie powiedzieć, z życia.

Bo przecież jest przyzwolenie że rozmawia się emocjami, a nie faktami, a wiedza o sobie samym nadal nie jest zbytnio znormalizowana - w ogóle, rozwój wewnątrz, zamiast na zewnątrz.




O braku wiary na słowo, że ktoś jest na danym etapie psychicznym w danym momencie życiowym, pisałem trochę tutaj, chociaż w sumie piszę o tym w co drugim wpisie. To naprawdę punkt, w którym wszystkie problemy spotykają się. Brak słuchania. Brak odbierania. Brak współodczuwania i brak wiary, że osoba wie o sobie najwięcej i najlepiej. Bez słuchania nie ma dialogu i nie ma pomocy. Osoba autystyczna nie będzie się czuć lepiej, jeśli będziecie jej ciągle wmawiać, że jej problemy nie są tak duże, bo inni mają gorzej a w jej przypadku wystarczy się postarać. Mówiąc tak, zawsze ranicie i zawsze zrażacie do samych siebie, przez co relacja się kończy lub podupada. Jeśli chcecie mieć dobrą relację z swoim krewnym - uwierzcie mu, że sam dorośnie do momentu, kiedy się czegoś nauczy lub zechce zmienić. To podstawa.


Bardzo często ubolewałem nad tym niefortunnym "postaraj się" i "przyzwyczaisz się". Brzmi, jakbym się nie starał, jakbym powinien dopiero zacząć się starać. Zupełny brak wglądu w to, że staram się całe życie i jestem już na końcu możliwych umiejętności, a nie dopiero przed staraniami. Gdybym się nie starał nie pisałbym do was, nie rozmawiał i nie wychodził z pokoju. Ale mam passing* werbalnego i wytrzymującego spotkania raz na jakiś czas, więc te starania są zerowane, i nadal w oczach innych powinienem zacząć się starać, bo niby jestem werbalny i wytrzymujący spotkania, ale jakiś dziwny.




Wracając do tematu pracy i łącząc to z tematem starań, myślę że największym plusem wytrzymywalnej pracy do jakiej należy dążyć, jest to żeby ktoś tam zauważył to że jest się na tym końcu starań a nie na początku. To bardzo ułatwia przekazywanie komunikatów - mogę powiedzieć np. "teraz jestem przebodźcowany" i "teraz nie będę rozmawiać" i naprawdę nie rozmawiać, co jest niemalże niezbędne żebym wytrzymał dzień pracy. Jeśli jest sytuacja, że jako osoba z nadwrażliwością głównie na dźwięki, mogę się odizolować słuchowo (nadal robiąc pracę) to jest ok, nawet jeśli cała reszta jest trudna. Na razie minęło dość mało czasu, ale liczę że nadal tak będzie. Nie dlatego że się "przyzwyczaję" ale dlatego, że to inni dookoła mnie się przyzwyczają - do tego czego nie robię i nie mówię, bo to czynnik chaosu ludzkiego jest tym czynnikiem szkodliwym. W mojej poprzedniej pracy w ogóle nie było to respektowane, dlatego jestem pozytywnie zaskoczony i to tyle z mojego prywatnego pisania - nie zamierzam robić tu recenzji miejsc pracy, bo nie o to chodzi.




Mam nadzieję że dotrwaliście do tego miejsca wpisu i może trochę nakreśliłem, czym jest mój problem. Wiem że problem jest nie tylko mój i że moja sytuacja jest po prostu jednym z przejawów większego problemu, jakim jest sytuacja osób autystycznych na rynku pracy, który w większości nie jest ani trochę przystosowany - czego przyczyna jest dość prosta i jest nią zwyczajny brak wiedzy i wychowywanie ludzi do posiadania oczekiwań, zamiast słuchania. A o tym to w ogóle jest cały mój blog.





*Passing - słowo które nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim, chodzi o to, że ktoś "przechodzi jako jakiś", jego wygląd zewnętrzny, sprawia innym wrażenie że wygląda na daną cechę. Używane często przez społeczność osób transpłciowych, np. że ktoś ma passing mężczyzny, oznacza to że ubrał się i uczesał tak, że inni nie zauważą że jest trans, tylko mijają go i nie zwraca na siebie uwagi. Tym jest passing. Myślę, że zastosowanie tego słowa w tym kontekście jest akurat dobrą analogią, bo w ten sposób wiele osób autystycznych może "nie wyglądać na autystyczne" i wtedy ich autyzm jest dla innych osób "przezroczysty". Mam passing werbalnego, bo umiem mówić, ale wiele osób nie zdaje sobie sprawy, że mówienie nie jest dla mnie naturalną drogą komunikacji. Dopóki im tego nie powiem.

Tak jak w przypadku bycia trans, nieszczególnie obchodzi mnie passing. Nie chciałbym, żeby ktoś uznawał mnie za cis osobę dowolnej płci, tak samo nie chciałbym, żeby ktoś uznawał mnie za neurotypową osobę. Moje części siebie są wiadomościami o mnie i uważam że ich świadomość jest ważna. Mój pogląd na to różni się od poglądu wielu trans osób - nigdy nie ujawniajcie kogoś tylko dlatego, że przeczytaliście na moim blogu, że dla mnie bycie ujawnionym jest normalne. Było by to bardzo niegrzeczne dla zdecydowanej większości.