"Przebrzydła potrzeba bycia zdatnym"
Czy to synonim do maskowania?
Chyba tak, ale dotyczy większej ilości osób, niż te nieneurotypowe. Więcej - on dotyczy zdecydowanie częściej osób neurotypowych, którzy tworzą wokół niego całą kulturę, czasem traktując to jako jeszcze prędzej synonim do cywilizacji i bycia cywilizowanym faktycznie. Bycia człowiekiem takim, jakiego cywilizacja wymaga.
Wiem że kultura wynika z połączeń, nie zamierzam tego faktu kwestionować - jednocześnie taka właśnie nasza rola, żeby kwestionować te z nich, które prowadzą w ślepy zaułek, zamiast zasiadać w nich na kolejne pokolenie, tylko dlatego że poprzednie w nich siedziało. Inaczej - to jedna z części składowych wpisanych w definicję. Właśnie to że jesteśmy różni i różnie zareagujemy na narzucane nam normy w następnym okresie czasu, mnoży kulturę zamiast ją redukować. To się nie wyklucza. A na pewno nie mamy żadnych obowiązków względem ludzi martwych dawno. Skoro wspólny mózg nadal myśli, to może do jakiś myśli dojdzie. Kiedyś. Przyczyna-skutek. Rewolucja-ewolucja. Brzydko tak. Coraz brzydziej. Wszystkiego najlepszego. I o tym właśnie będzie ten wpis. O rebelii bycia brzydkim.
Potrzeba bycia zdatnym, to jest jakaś składowa bycia jakimś, bycia w sensie stawania się, bycia w sensie zaczynania być, zostawania jakimś, określonym, konkretnym, gotowym, zrobionym, wykonanym, ale jeszcze gorzej - nie dość że zrobionym to jeszcze zdatnym do przebywania wraz z. Zdatnym w określony sposób, żeby przebywać było łatwo, prosto, ładnie, dobrze, bez wad.
Internet to królestwo wymagania od ludzi, żeby byli zdatni, dlatego piszę dzisiaj w jego kontekście, ponieważ w nim się spotykamy. Wydaje mi się że w ogóle specyfika tekstów pisanych w celu zawiśnięcia w internecie, jest taka żeby one rezonowały z internetem, choćby na zasadzie dialogu z tymi, o których wiem że je czytają. To po prostu sens nawiązywania kontaktu i mówię to zanim zarzucicie mi że nie mógłbym powiedzieć tego samego na rodzinnym spotkaniu (a to półprawda, bo mógłbym, ale inna kwestia czy by z tego wyszło tyle samo, co tutaj).
Mam wrażenie że bardzo trudno uniknąć uleganiu narracji, która mówi nam, że musimy być fajni już dziś, a jeszcze fajniejsi jutro, aż do fajnościowej ekstazy przyszłości, jakby bycie fajnym w ogóle było celem obiektywnym.
Im dalej jesteśmy od normy, tym bardziej musimy się wysilić, by być zdatni-fajni dla tych, co myślą że są w normie, co za tym idzie - wśród osób znajdujących się dalej od normy więcej będzie takich, którzy to Stawanie Się w ogóle odrzucą, wtedy odrzuci ich społeczeństwo (to temat na który nie trzeba już mówić, bo jeśli ktoś tu trafił, to miał z tym jakąś styczność).
Ale jest inny temat, na który warto mówić, bo stąd (z doświadczeń z internetu i doświadczeń z świata realnego) biorą się zinternalizowane zarzuty do siebie samych. Ile razy widzieliście samobiczujących się znajomych? Nigdy? Nie wierzę, w takim razie nigdy nie widzieliście żadnego kreatywnego hobby od wewnątrz.
Jest tendencja wartościować siebie. Mówić - o, te teksty, pisałem w wieku 16 lat. Wtedy byłem o wiele zbyt dziki! Ha ha ha! Teraz piszę obiektywnie bardziej przystępne teksty. Ha ha ha! A to moje grafiki z wtedy. Teraz robię o wiele lepsze grafiki. Urosłem. Ble. To jest do kitu. Takie nastawienie. Śmiech? Czy śmiech ma być metodą na to, by brzmiało to luzacko? To nie brzmi luzacko. To brzmi, jak cierpienie, bo jeśli nie jesteś pokojowo nastawiony i dobry sam dla siebie z kiedyś, to oznacza tylko tyle, że dla siebie z dzisiaj, też niedługo będziesz zły. Gdybyś pomyślał nad tym trochę zauważyłbyś wielki błąd logiczny, po co cieszysz się tym, że teraz jesteś fajny, skoro jutro powiesz, że wcale nie byłeś. A w praktyce rzeczy które robisz, nawet jeśli robiłeś je by się nimi pochwalić, i tak nie są ani brzydkie, ani ładne obiektywnie, bo dla każdego będą inne. Więc dla ciebie one po prostu są rzeczami, jakie robisz w danym momencie. Zrzuć z nich tą wagę, a nie będzie trzeba ani się nimi chwalić, ani z nich śmiać. Są tylko lekcją którą przeszedłeś, ani dobrą, ani złą.
Toksyczna pozytywność? Kiedyś w tym kontekście mi ją zarzucono (chodziło o temat nieustannego lubienia wszystkich swoich przeszłych zainteresowań, z celebracją i szacunkiem na jaki zasługują). Jeśli zabrnęliśmy tak daleko w tym, że każdy ma wręcz obowiązek raz na jakiś czas poobrzucać przeszłego siebie gównem dla skromności, zdrowia i pomyślności, to wolę być w tej toksycznie pozytywnej części. Jakimś cudem w moim brzydkim gronie wszyscy mamy się o wiele raźniej, przynajmniej z intencji, a kierunek i intencje to dużo, nawet gdy spontanicznie emocjonalnie czasem wychodzi różnie. Nie chodzi mi wszakże o udawanie, że istnieje jakieś magiczne grono, którego wszystkie te problemy nie dotyczą.
Bo w potrzebę bycia zdatnym łapią się nawet osoby, którym nie po drodze z normami i które główna grupa wyrzuca, a jeśli tak jest, to bardzo źle.
Pozwólmy sobie być niezdatni.
Pozwólmy sobie zachowywać się dziwnie, bo zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo będzie to dziwne, i ktoś, dla kogo będzie to normalne, więc po co w ogóle się tym przejmować.
Pozwólmy sobie pisać coś, za co ktoś nas skrzyczy, z kim się pokłócimy, a potem w czymś innym zgodzimy, bo to są emocje do których odbiorca ma prawo i my też mamy prawo. Nie ma sensu asekurować się by przypadkiem ktoś czegoś nie odczuł. Jemu wolno. A tobie wolno być tobą.
Pozwólmy sobie robić obrazek/rzeźbę/danie/książkę/piosenkę/rozmowę/działanie które komuś się NIE spodoba, a potem komuś innemu się spodoba. Pozwólmy sobie na to.
Pozwólmy sobie przez kilka lat być jacyś, a przez następne jacyś inni. A potem znów inni i tak w kółko, bez wyrzutów sumienia, jakbyśmy mieli jakieś role do spełnienia, a bez tego coś by się miało rozsypać (nic się nie rozsypie).
Pozwólmy sobie traktować te etapy z szacunkiem a nie wartościowaniem, bo ty, którego teraźniejszością było wczoraj, wcale nie był mniej wartościowy od ciebie, którego teraźniejszością jest dzisiaj.
Pozwólmy sobie widzieć, że ktoś z kim rozmawiamy w danej chwili też jest tylko na jednym z takich swoich etapów, więc po co wymagać od niego by był gotowy, wykonany, zrobiony? Nigdy nie będzie. Po co oceniać go jak postać, która miała by być zaprojektowana w dobry sposób?
To nie jest casting do którego trzeba dorosnąć. Punkt do którego wszyscy się śpieszymy i w którym każdy ma zaprezentować siebie z najlepszej strony.
Nie istnieje najlepsza strona, bo każda ze stron jest tylko etapem, reakcją na określone otoczenie, i bez otoczenia nie ma racji bytu, a skoro każdy ma inne otoczenie i inną historię, po co w ogóle brać to pod uwagę i porównywać?
Nie ma człowieka obiektywnie gotowego, obiektywnie obeznanego w świecie, obiektywnie wiedzącego coś.
Nie jesteśmy tu po to by być obiektywni bo to pojęcie-pułapka, nie mające prawa istnieć dopóki jesteśmy... subiektywnymi bytami-odbiorcami. Nie jesteśmy tu po to żeby być życiowi, tacy, co się znają na życiu, bo nie ma obiektu życia w oddzieleniu od bytów, ono jest tylko w umysłach osób i zawsze widzisz je przez soczewkę. Nie jesteśmy tu po to by spełnić cudze oczekiwanie bycia zabawnym i ciekawym. Jesteśmy (każdy osobno) po to by myśleć i iść dalej. Każdy z osobna. A z tym rzadko kiedy łączy się bycie zdatnym, przydatnym, przystępnym, ładnym, gotowym, przyjemnym, bo to w ogóle nie kwestia autoprezentacji, tylko autonomii i wglądu wewnątrz. Myślę że tej informacji warto dać wsiąknąć. Tak, nawet będąc skupiony na osobach z zewnątrz, robisz tak naprawdę w przeważającej mierze wgląd wewnątrz, przez to że to TY go robisz. I finalnie i tak zostajesz tylko z tym wglądem. Nie z rzeczami, jakie zrobiłeś albo jakimi zobaczyli cię inni. To co masz na własność to tylko ten wgląd.
Pisałem o zalecie internetu jaką jest dawanie nam platformy na komunikację. Z drugiej, bardzo nieładnie kuszącej strony, internet robi nam z mózgu gówno, sugerując, że żeby mieć głos i docierać, trzeba być takim, jakiego tłum chce. Wartością zaczyna być sam zasięg i to, do ilu osób wirtualnie się dotrze, ale nie do ilu faktycznie się dotrze myślowo. Pojawia się wtedy pytanie do kogo tak naprawdę chcesz dotrzeć jak. Dajmy sobie dotrzeć do ludzi źle. Bo możesz do większości dotrzeć źle, ale do tych 5 osób z tyłu dotrzeć właśnie tak, jak chciałeś. A przede wszystkim dotrzeć do siebie. O ile nie jesteś zależny od tego tłumu w jakikolwiek wiążący cię sposób (a większość osób mających wolną wolę i będących tu dobrowolnie, nie jest, bo nikt nie dostał przymusu, być internetowym mikrocelebrytą ani obietnicy ile czasu będzie to trwać), nie ma żadnego sensu, byś do większości dotarł dobrze w pierwszym momencie, bo liczą się ci, którzy zechcą zostać na drugi moment. I im bardziej będziesz sobą w pierwszym momencie, tym lepiej odsieją się ci, którzy i tak powinni się odsiać. I im lepiej się odsieją tym większa szansa że sami zbudują nowy tłum, taki, do spędzania czasu i życia. Dla nich nie musisz być zdatny, bo już byłeś zanim cię poznali, jeśli w ogóle można mówić o jakimś byciu.
Tu pojęcie zdatności przestaje funkcjonować - chodzi po prostu o to że nadajecie na tych samych falach. A o tym nie dowiedziałbyś się nigdy, gdybyś od początku zamiast pisać jak chcesz, pisał tak jak trzeba.
Jakość nie ilość. Tak, ten tekst to kult naturalności ubrany w inne słowa.
Próby ustanawiania obiektywnych wartości, plusów i minusów, tego co pożądane i nieporządane, niosą w sobie same wady. Istnieje tylko subiektywność.
Jeśli coś łączy moich znajomych to właśnie to, że są brzydcy. Nie brzydcy, że negatywni. To mówię tak dla żartu. Brzydcy społecznie. Nie atrakcyjni. Nie tacy, co ich tłum pochwali i powie, że to najwspanialsze odkrycie sezonu. Wiecie, to najwspanialsi ludzie.
Jak możesz mówić że są brzydcy, to takie... brzydkie!!
Kult piękna. Kult sukcesu. Kult bycia kimś, kim tak naprawdę nikt nie był nigdy, nawet jak myślał, że jest, a reszta wzięła to jako pewnik bo uwierzyła, że też mogą takimi zostać.
Bardzo niepokoi mnie ta tendencja internetowa. Nagle coś, co, kiedyś było jeszcze domeną jakiegoś wąskiego grona osób ze świata telewizji i gazet, stało się czymś w co jakiś losowy nastolatek wpada (bo nagle każdy nastolatek może być osobą publiczną potencjalnie, niejako od razu się nią staje zaczynając publicznie publikować) i łyka jakby to była najprawdziwsza prawda o świecie. To jest kult bycia zdatnym w tak skondensowanej formie. I pojawia się wszędzie. Niezależnie czy to mikrospołeczność fanów jakiejś niszowej rzeczy, hobby manualne, czy jakieś influencerstwo z milionami wyświetleń. KAŻDĄ skalę toczy ta sama choroba. W każdej skali pojawia się definicja czym jest bycie fajnym i pięknym, a czym jest bycie brzydkim. I to mnie naprawdę niepokoi, wiem, że jest stare jak świat. Wiem, że nie powstało wraz z internetem czy XXI wiekiem.
Nie, nie chodzi o jakieś, kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów. Nigdy nie było czasów a teraz są wręcz dobre czasy.
Ale internet zmienia skalę w zwieloktrotnionym tempie przyrostu odbiorców, tej iluzji, że czujesz się kimś, a więc chcesz jeszcze bardziej się stawać. Im więcej jest potencjału, możliwości, tym więcej jest też przypisywania im wartości. Przypisywania wartości sobie, wartości innym, można gadać w nieskończoność o czymś co nie istnieje. I im bardziej jednostka jest wystawiona na opinię szerokiego grona, tym bardziej kanony wartościowości i wygranej się zawężają. I tym bardziej świadome wyjście z nich jest aktem rebelii. I tym jest właśnie bycie brzydkim.
Chyba nie muszę tłumaczyć, że wszelkie mniejszości, są z automatu brzydkie/inne/dziwne dla większości, ale one też chorują wewnątrz, na te same podziały, więc nie, nie ma nic obiektywnego, nie ma czegoś, że dojdziemy do ściany, o, oto społeczność idealna, wolna od problemów; tak samo jak nie ma jednostki, która, jest wolna od poczucia ciężaru związanego z życiem w społeczeństwie.
Kierunek nieprzejmowania się jest tylko kierunkiem, w którym jedziemy w nieskończoność odwiedzając kolejne przystanki, a nie miejscem, gdzie faktycznie da się zaparkować. To nie jest złe. Rzeczą, jaka motywuje do dalszej podróży jest doświadczenie samo w sobie i różnorodność tych przystanków, a ona istnieje tak czy siak, niezależnie jakim tematem się zajmujemy.
Doświadczenie samo w sobie. Wiesz, niezależnie co robisz, i tak sam dla siebie wygrałeś, bo myślisz nadal.
Teraz mogę być anty-kołczem. "PRZESTAŃ PRÓBOWAĆ!!! STOP TRYING!!!!!" "Przebywaj bez starań."
"A weeeeź to wszystko nie istnieje."
Jak za dużo myślisz o tym, że za wszelką cenę masz mieć wyjebane, to tak naprawdę wcale nie masz. Nie istnienie też jest iluzją, gdy tylko obsadzisz to jako pewnik. Nieszczęście. Fajnie jest być.
Problemem jest to że ten wpis też próbujesz podświadomie skategoryzować. Czy się z nim zgadzam? Czy on stara się być fajny? Czy jest fajny? Zdatny? Zdaje? Chyba nie zdał dziś, bo nie łączy wątków! Wątki istnieją! Ohh! A jednak następne zdanie przeczy temu napisanemu kilkaset znaków wcześniej. To tylko znaki. A przypisywanie im wagi emocjonalnej i ocena, to już twój konstrukt któremu pozwoliłeś żyć w głowie.
Internet wzmaga bezwzględność. Wąskość tej furtki w jaką trzeba trafić.
Powstała swojego rodzaju logika internetowa według której żeby móc się wypowiedzieć o jakimkolwiek problemie, powinno się nie być już jego częścią a innymi słowy: sprawiać pozory, że nie jest się jego częścią, bo inaczej nie ma się prawa głosu krytycznego, bo to hipokryzja (tymczasem każdy człowiek jest hipokrytą przynajmniej częściowo i im szybciej zrozumiesz to sam o sobie tym lepiej).
Czy problem *stawania się* jest moim problemem? Oczywiście, że jest, to pisałem właśnie w wpisie o zinternalizowanej potrzebie zaczęcia być jakimś, żeby mieć prawo zacząć publikować w sieci.
Kiedy miałbym o tym pisać? Jak osiągnę pełne wygaszenie po śmierci, jeżeli? Nie istnieje stadium człowieka, które miało by dopuszczać do dostępu do wypowiadania się o swoich wadach bez bycia ich współudziałowcem, bo wady towarzyszą człowiekowi przez całe życie.
I o to mi mniej więcej chodzi w byciu świadomie brzydkim ("brzydkim", nie na siłę oskarżającym samego siebie). Byciu tym człowiekiem z wadami, a jednocześnie śmiało pisaniu o nich bez sztucznego siłowania się, bo to jest właśnie coś, w czym mamy pełne pole do popisu. I nie trzeba udawać, że już z nich wyszliśmy, i że nasze wpisy sprzed 8 lat są śmieszne. Nie trzeba tych całych fikołków wizerunkowych. To są wszystko fikołki. Pomyśl nad nimi a zauważysz że czasem robiłeś je z nerwów i asekuracji, a nie z realnej opinii.
Wiecie co jest tak naprawdę fajne? Tak w kwestii stawania się? Na każdym etapie? Chciałbym nadal sobie przebywać. To jest cool potrzeba. Rzucanie jakiś zdań w przestrzeń, to tylko jedna składowa tego, żeby w tym przebywaniu działy się jakieś rzeczy.
Czasem wpisy piszę z taką niepisaną dedykacją do kilku osób. Coś w rzeczach jakie widzę dotyka mnie do tego stopnia, że czuję że to temat na dziś.
Mam wielką nadzieję, że nie zrobi mi dużej różnicy, że ktoś potraktuje to jako przedmiot do oceny i wykryje jakieś błędy albo zalety. Dobrze, że miał chwilę rozrywki, jeśli lubi. Nade wszystko dobrze że poszedł gdzieś swoimi myślami. Ale to chyba tyle. Tak samo jak to, że ktośtam daleko na drugiej półkuli coś stworzył, mi się spodobało i słuchałem tego cały dzień. Dzięki temu poszedłem gdzieś myślami. To dobrze subiektywnie coś lubić. Ale nigdy, nie ulegaj iluzji że to jest obiektywne i poprawne, tylko dlatego że pomyślało tak na raz 1000 czy 100000 osób.
Jak przestaniesz myśleć, że istnieje poprawność i zdatność, okaże się że wolno ci zrobić dosłownie każdą rzecz, nienaruszającą innej osoby.
Rób nie tak by kogoś naruszyć, tylko poruszyć.
Jedyne co warto pamiętać i z czym iść, to myśl, że jest naprawdę dużo ludzi. I że obawa, że będąc sobą nie trafisz na tych dobrych dla ciebie, jest błędem przez samą liczebność puli wyboru.
Jesteśmy w stanie wybierać swoich znajomych z puli prawie całego świata, a przynajmniej świata, który znamy. Więc bądź brzydki, a znajdziesz swoich.