Pierwszy raz rodzisz się fizycznie, drugi raz rodzisz się kiedy zadecydujesz świadomie, że chcesz żyć.
A potem rodzisz się na nowo tyle razy ile razy zadecydujesz to ponownie.
Ten wpis nie ma brzmieć depresyjnie. Jest najbardziej anty-depresyjną rzeczą, jaką mogę powiedzieć. Jako osoba chorująca na depresję z przerwami właściwie od 10 lat mam dość dużą ilość wspomnień wstawania.
Wstawanie. Z bycia martwym. To nie jest coś, co robi się raz. To jest zestaw procesów, które prawdopodobnie będziemy robić wielokroć. Depresja nie jest czymś, na co istnieje uniwersalne rozwiązanie i recepta. W praktyce większość rozwiązań zawodzi, i trudno dobrać takie, które działają na konkretnego człowieka.
Jednym z ważniejszych uświadomień było dla mnie to, że nikt bliski mi nie pomoże. Nikt, nawet najbardziej zaangażowany emocjonalnie przyjaciel nie pomoże mi, kiedy czuję się źle i nie mogę na niego patrzeć. To nie jest oskarżenie. Ludzie nie są receptą, tak samo jak nie są nią treści fikcyjne, zapychacze czasu czy wykonywane prace. Jeśli czujesz się źle, idź do lekarza. Naprawdę. Dlaczego tak bardzo znormalizowane jest to, kiedy boli nas noga, ale zupełnie nie znormalizowane, kiedy wadliwie funkcjonuje nasz mózg, cały system odbierania świata? W bardzo wielu przypadkach mechanizmem napędzającym depresję wcale nie jest samo "czuję się źle, przez wydarzenia". To to, jakie substancje są wydzielane lub niewydzielane, generuje to jak się czujesz, coś działa źle. Nie zmienisz tego bez ingerencji. Leków, nie własnej. I na tym wpis mógłbym zakończyć, dla osób, które same czują się w danej chwili źle.
Bo jeśli czujesz się w pewnej skali źle, nie dotrze do ciebie to co mówię, o poczuciu się dobrze. Czemu tak myślę? Bo tak samo nie docierało do mnie, kiedy ja się czułem źle. To leży za ścianą pojmowania. Za zamgloną ścianą chmur, gdzie nie widać drugiej strony. Potrzeba bodźca, który je rozcieńczy. Nie da się zmienić całego swojego życia, kiedy ma się siłę tylko na to, żeby leżeć, bo nawet podstawowe potrzeby mogą okazać się zbyt skomplikowane.
Myślę, że gdybym odjął niezbędne czynności i zliczył czas przez jaki prawie dosłownie LEŻAŁEM, wyszło by z tego samego kilka lat. Istnieją lata, z których pamiętam bardzo mało lub główne co pamiętam to spanie w dowolnych miejscach, w zupełnie nie sennych porach. Mógłbym powiedzieć - szczęście wielkie, że u mnie akurat tak się to objawiało. Ale pamiętam też dość niedawny rok ciągłego gadania w głowie rozmaitych rzeczy, co ogarnęły dopiero tabletki leczące też natręctwa. Lata senne też były zresztą dość lękowe i najczęściej mój nastrój był przemieszaniem irracjonalnych lęków i poczucia bezsilnego bezwładu ciała i niechęci właściwie do wszystkiego. Zdarzało się też dużo gniewu, tak jakby pozostawał jedyną emocją, która przychodzi bez trudu, pomimo bezsilności. A może w reakcji na nią.
Jednak te lata nie były tylko tym. To były nadal lata bycia mną, pisania w internecie, tylko widząc to jak przez mgłę i patrząc z innego punktu widzenia niż teraz. W przedostatnim wpisie pisałem o używalnych godzinach - po prostu w fazie depresji ten czas w ciągu doby, który można poświęcić na swoje sprawy, jest jeszcze krótszy. Budzisz się - po to by właściwie za niedługi czas stwierdzić, że chcesz zasnąć. Czasami od razu. Czasami budzisz się, by zrobić siku i jeść. Więc teoretycznie możesz robić swoje, praktycznie - tylko przez chwilę i niewiele. Ja kiedy miałem więcej siły, wybierałem internet i lalki, tworzenie. Jedyne, co sprawiało, że czułem się zaciekawiony. Wiele rzeczy, jakie dla normalnych ludzi stanowią rozrywkę, było dla mnie o wiele za trudne. Np. nie radziłem sobie z czytaniem książek czy oglądaniem filmów (te rzeczy mogę robić na nowo dopiero od niedawna). Wymagało to zbyt wiele uwagi, która była zaburzona. Może przez wewnętrzne przyzwyczajenie, a może przez niepohamowaną potrzebę - tworzenie było łatwiejsze.
Paradoksalnie, w lata depresji też się rozwijasz. Inaczej byś nie rósł. Cały ten czas, w który pozornie twój umysł leży, to nadal czas twojego życia. Wiele ludzi klepie bezsensowne sentencje o rozwoju, zrównując go z pracą, szkołą czy ogólnie wyrazistymi osiągnięciami. Strasznie mnie to mierzi, dlatego nie chcę klepać podobnych, ale chciałem coś powiedzieć. Rozwój to nie tylko sytuacje, kiedy robisz coś fizycznie, osiągasz jakiś etap. Rozwój to nie tylko momenty, kiedy zyskujesz poklask od otoczenia. Zresztą cały mechanizm, że otoczenie zwykło DOCENIAĆ tylko te wyraziste, życiowe osiągnięcia, a nie osobiste osiągnięcia mentalne (niekiedy dużo trudniejsze do osiągnięcia) też mnie martwi i w sumie skłania też do jakiegoś przemyślenia o wszechobecnym braku empatii i braku zrozumienia względem ludzkiego umysłu w różnych stanach. To oczywiście też można wytłumaczyć powszechnym brakiem wiedzy o zdrowiu psychicznym, ale i tak. Oczekiwanie od osoby z depresją, że, dajmy na to, skończy niedokończoną szkołę czy pójdzie na studia "bo otoczenie tak oczekuje" to podstawowy brak zrozumienia tego, że dla tej osoby pójście po schodach na parter może okazać się trudne, a co dopiero pójście na studia. Ludzie wyobrażają sobie, że przecież "wystarczy się ruszyć i wszystko się poprawi". Nie wystarczy. Nie da się.
O co mi chodzi z rozwojem w depresji?
Przede wszystkim rozwój to każda kolejna wygrana bitwa z sobą samym, 365 dni w roku oddychania na nowo. Właśnie to, że pomimo że wolałbyś nie żyć, nadal żyjesz, podejmujesz zwykłe życiowe kroki zaspokajania podstawowych potrzeb. Schodzisz na parter z góry. Wychodzisz do sklepu i wytrzymujesz bodźce. Włączasz na chwilę komputer. Robisz coś. To też jest wiele. W czasie teraźniejszym nie widać wagi tego, ale z perspektywy będziesz pamiętać właśnie te momenty, jako kontinuum twojej osi czasu. Z czasem te małe bitwy-wdechy o to by przeżyć, przygotowują cię na największą bitwę, i ją też wygrywasz. Bez małych kroków by tego nie było. Doceniajmy wdechy, obecne w niestandardowych czynnościach. To one stanowią o przeżyciu, nie wielkie przedsięwzięcia.
Teraz powiem coś kontrowersyjnego, ale pomyśl o tym że nie musisz wypływać za wszelką cenę. Nie - tym pomysłem nie neguję tego że kiedyś wypłyniesz, ale mam na myśli to, że nie musisz wypływać drastycznie, nagle i bez planu. Wielkie porywanie się na zbyt trudne czynności byłoby jak to wypływanie zbyt gwałtownie, zamiast poprowadzić do zwycięstwa przeważyłoby o przegranej i wysłałoby cię jeszcze głębiej. Oddech da się znaleźć w małych czynnościach a nie wielkim przedsięwzięciu, które w danej sytuacji może narazić na wiele niebezpieczeństw. Ludzie patrzący z boku, oczekują efektów. Tego, że będzie widać po tobie, że ci się poprawia. Nie rozumieją że nie efektownymi efektami droga. Ciśnienie dodaje napięcia, a nie rozładowuje. Ciśnienie jest w stanie ostatecznie zdemotywować do jakichkolwiek prób, a nie zmotywować do nich. Odejmując je myślowo - zyskujesz samostanowienie i przewagę. Toczysz bitwę wewnątrz, a nie z ludźmi z zewnątrz.
Nie znasz nic tak dobrze jak swoją głowę. Tutejsza ziemia była rozkopywana niezliczoną ilość razy. To wewnątrz czeka wdech.
W pewnym momencie decydujesz - nie stoję już po stronie mroku. Nie wiem czy to leki zadziałały, czy to moja własna głowa (bo w tym momencie może to przestać być wiadome)! Odczuwam! Wiem, że to odczuwanie jest jakby inne niż wczoraj. Takich momentów miałem kilka.
Prawdopodobnie jednym z powodów, dla jakich lubię mity lub przerysowane filmy o walce dobra ze złem, jest to, że mało co tak wyraziście wyraża to, co czułem sam w sobie. Jest to dla mnie najważniejsza metafora (choć mogę czasem nie łapać metafor, ale te własne są ważne). Sytuacje, kiedy bohater prawie umiera, ale jednak podnosi się, i wraz z nową mocą zyskaną z nieba, wysyła ciemność w zamkniętą otchłań - nie muszę podawać konkretnych tytułów, ten rodzaj scenki jest w wielu fabułach. To podstawowe wyrażenie ducha ludzkości, najbardziej powtarzalny motyw w dziejach. To coś złączającego nas z naszymi przodkami sprzed tysięcy lat, z nieznajomymi i znajomymi.
Dla mnie taka scenka wyraża moment, kiedy zyskujesz nową moc do życia, kiedy wydawałoby się, że nie ma skąd jej czerpać. To jest overdrive duszy, moment krytyczny kiedy wiesz, że jesteś w stanie wskazać na swoje problemy patrząc im w twarz i powiedzieć "co to, to nie!". I iść dalej, skacząc po pagórkach za dnia i w nocy.
Wynoś się, Widmo stare! na słońcu się rozwiej!
Idź łkać pomiędzy wiatry, wyschnij jak mgła chłodna,
Hen, na ziemie jałowe idź, aż poza góry!
Nie śmiej nigdy tu wrócić! Kurhan zostaw pusty!
Przepadnij w zapomnieniu, od mroku ciemniejszym,
Gdzie bramy są zawarte, nim świat się uleczy.
(wiersz Toma Bombadila z Władcy Pierścieni, przełożył Tadeusz A. Olszański)
Ten tekst, niczym rodzaj zamówienia, świszczy mi w głowie po dziś dzień. Mam poczucie że mógłbym to zwinąć i nosić na szyi jak omamori. Energia: jestem tutaj, wbijam swój miecz w strukturę rzeczywistości. Przeorganizowuję ją. JESTEM. JESTEM I BĘDĘ TO POWTARZAĆ ILE RAZY POTRZEBA.
Im bardziej czuję, że jestem, tym bardziej pojawia się potrzeba, że chcę być nadal. Kiedy pojawi się potrzeba, że chcę być nadal, szala bitwy przesuwa się na moją korzyść. Wspaniale jest chcieć być! Chęci bycia są czymś, za czym najbardziej tęskni człowiek pogrążony w depresji.
Im więcej cykli mija, tym więcej widzę zależności. Tutejsza ziemia była rozkopywana niezliczoną ilość razy. Kolejna faza słabości zdaje się mniej silna, gdy wiem, ile razy udało się widmo przegnać. Oczywiście to nie spłyca odczuć myślowych. W pewnym sensie, subiektywne odczucia myślowe w danym momencie, będą równie silne w wszystkich momentach słabych. Ale równocześnie świadomość, że istnieje pewien system pomocy w tym wszystkim, daje dystans. Świadomość, że myślowo jesteśmy w stanie nawet z najczarniejszej dziury wycisnąć światło, daje spokój.
Czy można chwycić dystans do własnej depresji? Mam poczucie, że można. W którymś momencie to już twoje ciało ma depresję, nie ty. Wbrew temu, co mówi wiersz, widmo śmie wracać, bo otchłań też jest w tobie. Właśnie to miałem na myśli mówiąc, że będziesz umierać jeszcze wiele razy. Ja mam świadomość że będę umierać jeszcze wiele razy. Bo nic na to nie poradzę. Mam świadomość że stan uspokojenia nie trwa wiecznie i wystarczy zachwianie równowagi by powróciło wszystko, co pożegnałem.
Jednak nie ma nic bardziej ekscytującego niż znów się rodzić. Ja opisałbym to tak, jakbym nagle odczuwał każdą nową rzecz jako niesamowitą. Jest to dokładne przełożenie świadomości z dzieciństwa na czas współczesny. Moment kiedy po długim okresie znów możesz czytać, oglądać, odbierać, widzieć ludzi. Te okresy rekompensują mi wszystko, czego nie zdążę zrobić w okresach słabych. Obecnie jestem nadal w jednym z takich żywych okresów i w sumie pierwszym na tyle wyrazistym, że wychylającym się ponad poprzednie.
Jednak udało mi się do niego dotrzeć dopiero za 4 podejściem dobierania leków, dlatego nie mówię, że jest to łatwe i że jest to coś co stanie się automatycznie po zasięgnięciu porady lekarza.
Niestety, leczenie to mnóstwo prób i błędów. W którymś momencie trafi się lek, który wspólnie z świadomością zadziała jak "Wynoś się, Widmo stare!", ale przed nim trzeba przetestować na sobie kilka, które nie zadziałają lub zadziałają wadliwie.
Po drodze wraz z "walkami" czeka dużo nowych odczuć których prawdopodobnie w innym wypadku by się nie odczuło, ale uważam, że to, że warto podjąć kroki do czucia się lepiej, jest czymś niekwestionowalnym. A w końcu z nowych odczuć też można coś zyskać.
Bez walki zostajesz w miejscu, czyż nie? Jedyna droga prowadzi naprzód. Jakkolwiek sztampowo by to nie brzmiało, jest to realnie jedyne logiczne rozwiązanie. Chwycić Widmo.
Nigdy nie próbowałem ustalać konkretnych, wyselekcjonowanych powodów swojej depresji. Myślę że jest ona w dużej mierze uwarunkowana samą siłą tego, jak emocjonalnie traktuje wszystko co mnie otacza, i że będąc mną, właściwie nie mógłbym być inny. To tak samo moja cecha jak inne cechy i trudno gdybać, co by było gdybym nie miał skłonności do chorowania. Z perspektywy mam wręcz poczucie, że stanowi to coś w rodzaju kompletnego składnika warstw pojmowania.
Seer of Void.
Każdy człowiek prędzej czy później zetknie się z przemijaniem, więc moja historia nie stanowi nic nadzwyczajnego. Oprócz przeżywania śmierci osób z rodziny, przeżywam śmierci wszystkich otaczających mnie miejsc, przedmiotów, drzew, zwierząt, punktów na mapie, schematów, relacji, historii, każdego porządku który zdąży się ustanowić i upaść.
Właśnie na tej linii czuję jakby jeden wielki koc stworzony z przemijania, otaczał mnie z każdej strony. Jak peleryna z wielowymiarowej materii czasu, cięższa z każdą kolejną warstwą, nanoszoną przez kolejne zmiany.
Jeden punkt nie jest jednym punktem, jest zwarstwowaniem wszystkich momentów jakich doświadczył. Widok pokoju to nie widok teraźniejszości, ale wspomnienie wszystkich momentów w jakich już się tam było. Ile warstw ma ściana? Ile warstw ma podłoga?
Jedyne co da się zrobić, to zaakceptować pelerynę z czasu, zamiast czuć się nią podduszanym - ja zwizualizowałem to w taki sposób, jeśli macie na to sposób mniej abstrakcyjny, to na jedno wyjdzie.
To co mam na myśli to że będąc przewrażliwionym na zmiany, jedyne co realnie można zrobić to zaakceptować bycie przewrażliwionym na zmiany. Będąc narażonym na zniszczone nastroje, jedyne co realnie można zrobić to zaakceptować że one nadejdą i wiedzieć, że da się je przetrzymać. Wycisnąć z nich jak najwięcej. Widząc lęk jedyne co można zrobić, to przysunąć się bliżej, zderzyć się z nim i przeniknąć dalej. Zaakceptować śmierć i odrodzenie w tym przenośnym gruncie. Tak jak rok akceptuje zimę i wiosnę.
Chciałem wstawić obrazek, na którym napisane "Make yourself hard to kill" ("Uczyń siebie trudnym do zabicia.") ale po chwili uświadomiłem sobie, że nie pasuje to do tego co myślę. Bardziej pasowałoby "Spraw że zaakceptujesz bycie zabitym, bo to jeszcze nie koniec".
O akceptacji realnej śmierci w fizycznym znaczeniu będę pisać zupełnie kiedy indziej, pomimo, że zaakceptowanie tej abstrakcyjnej leży dość blisko i uważam, że w dużej mierze jedno wynika z drugiego.











Brak komentarzy:
Prześlij komentarz